– Rzeczywiscie. Przepraszam. Boze, sama juz nie wiem co mowie.

– Czego chcial?

– Rozbil zdjecie Tommy'ego. Powiedzial, ze go zabije.

– Nie przy Olivii. Przynajmniej tego nie musimy sie obawiac. Zawsze trzymala go pod pantoflem. Robil tylko to, co chciala.

– Myslalam, ze nie potrafie bac sie jeszcze bardziej, ale mylilam sie. Juz nie wiem, co robic.

– Megan, wez sie w garsc. Gdzie sa dziewczeta?

– Pojechaly po mleko.

– Co takiego?!

– Koniecznie chcialy wyjsc, nie przypuszczalam, ze… To bylo zanim on przyszedl.

Duncan odetchnal gleboko, zeby uspokoic lomotanie serca.

– Dobrze. Kiedy przyjada, nie pozwalaj im nigdzie wychodzic, poki nie wroce. Nie otwieraj drzwi nikomu, kogo nie znasz osobiscie…

Urwal na mysl o wlasnej glupocie. W tym sek, przeciez znali swoich przesladowcow osobiscie.

– Czy wracasz juz do domu? – zapytala Megan.

– Niedlugo. Mam jeszcze cos do roboty…

– Co?!

Podniosl koperte, ktora zostawila mu Olivia.

– Dostalem od niej pewna wiadomosc. Musze ja jeszcze rozgryzc. Zazadala tego. Nie wiem, o co chodzi i ile czasu mi to zajmie.

– Czy powiedziala ci, ile mamy zaplacic za powrot Tommy'ego do domu? Zamilkl na chwile, uslyszawszy w glosie zony przerazenie.

– Cos w tym rodzaju. – Wyjasnie ci, kiedy wroce do domu. Pilnuj dziewczat i trzymajcie sie. Niedlugo bede.

– Blagam cie, pospiesz sie.

– Bede sie spieszyl.

Rozlaczyl sie i wzial do reki koperte. Megan jest na granicy histerii, pomyslal. Nie mial pojecia, co pocznie, jesli zona zalamie sie nerwowo. Potrzasnal glowa, niepewny, co bedzie, jesli i on straci glowe. Westchnal gleboko.

– No dobra, Olivio – powiedzial glosno. – Zagram w te twoja pieprzona gre.

Ten akt odwagi przyszedl mu znacznie latwiej teraz, kiedy jej juz nie bylo i nie patrzyla mu prosto w oczy. Szkoda, ze takie riposty zawsze przychodza do glowy poniewczasie.

Otworzyl koperte i wysypal zawartosc na biurko. Natychmiast zauwazyl fotografie Tommy'ego i sedziego Pearsona. Spojrzal w przerazone oczy syna, doznal uczucia, jakby ktos przeszywal mu serce szpikulcem do lodu. Trzymal zdjecie w drzacych dloniach, zmuszajac sie do uwaznego studiowania. Zostalo zrobione polaroidem. Sedzia trzymal przed soba poranna gazete. Zdjecie nie roznilo sie wiele od innych, ogladanych tyle razy w dziennikach telewizyjnych. Probowal rozpoznac pomieszczenie, w ktorym byli przetrzymywani – wygladalo na strych, mozna bylo rozroznic ciemne belki zbiegajace sie u szczytu.

Przynajmniej maja tam dosc czysto l sucho, pomyslal.

Zauwazyl koce i to nieco poprawilo mu nastroj. Doszukiwal sie w twarzy sedziego oznak stresu i z ulga dostrzegl jedynie grymas niecheci. Pozwolil sobie na chwile buntu:

– Ty stary wymagajacy sukinsynu, daj im popalic.

Bylby szczesliwy, gdyby sedzia pogonil im kota, oczywiscie tylko slownie, z drugiej jednakze strony wiedzial, jak moze to byc niebezpieczne, zwazywszy na niestabilnosc emocjonalna Billa Lewisa. Bill zawsze smial sie w nieodpowiednich momentach, czasem w kinie zalewal sie lzami ogladajac idiotycznie ckliwe sceny. Jego psychika falowala w rytm przyplywow i odplywow.

Potarl dlonia czolo, jakby wygladzajac zmarszczki. Przyjrzal sie jeszcze raz Tommy'emu i spostrzegl, ze chlopiec wyglada dosc zdrowo i ma baczne spojrzenie. To podnioslo go na duchu. Nie chcial widziec smutku i wyrazu zagubienia na twarzy syna. Odetchnal gleboko, probujac przekazac swoje uczucia do pomieszczenia, gdzie trzymano zakladnikow – 'Trzymaj sie, Tommy, probuje wam pomoc, zrobie, co tylko bede mogl. Wyciagne was z tego'.

Odlozyl zdjecie zastanawiajac sie, czy powinien pokazac je zonie. Nastepnie podniosl skrawek papieru, ktory wypadl z koperty. Byl to wycinek z gazety, bez daty – nekrolog. Czytal go dwa razy, z rosnaca konsternacja:

ROBERT EDGAR MILLER, lat 39, zmarl 5 wrzesnia, 1986 roku. Kochajacy maz Marty, z domu Matthews, i ojciec dwoch synow, Frederica i Howarda. Pozostawil w glebokim zalu rodzicow, pana i pania Miller z Lodi, swego wuja, R.L. Millera z Sacramento, brata Wallace'a z Chicago, dwie siostry oraz wielu krewnych. Uroczystosci pogrzebowe odbeda sie w kosciele Our Mother of the Sacred Redemption w piatek, 8 wrzesnia o godzinie pierwszej po poludniu. W poludnie trumna ze zwlokami zostanie wystawiona na widok publiczny w kosciele. Rodzina zwraca sie z prosba o nieskladanie kwiatow lecz o datki na Centrum Weteranow Wietnamu Hrabstwa Orange. Obsluge zapewnia Dom Pogrzebowy Johnsona w Lodi, ulica Baker 1120.

Duncan nie mial pojecia, kim byl Robert Miller, ani co moglo laczyc go z Olivia, a juz tym bardziej z nim samym. Zwrocil uwage na fakt, ze mezczyzna zmarl co najmniej dwa miesiace temu i ze byli prawie rowiesnikami. Pochodzil z Lodi, miasta, w ktorym mieszkal Duncan przed napadem na bank, ale niewiele mu to wyjasnilo. Domyslal sie, ze mezczyzna byl weteranem z Wietnamu, ale poza tym nic nie wskazywalo na jakies konkretne powiazania z obecna sytuacja. Probowal skojarzyc to nazwisko ze znanymi sobie osobami. Wpatrywal sie w wycinek zadajac sobie pytania, kim on byl i co mial z nim wspolnego? Jak umarl? I co byl powodem jego smierci? Z poczatku nie wiedzial, jak rozpoczac poszukiwania. Nastepnie wzial sluchawke, wybral numer informacji w Kalifornii i otrzymal telefon domu pogrzebowego. Przez chwile namyslal sie, probujac wymyslic jakas wiarygodna historyjke, ktora usprawiedliwialaby jego zainteresowanie. Czekajac na polaczenie, zdal sobie sprawe, ze po raz pierwszy od osiemnastu lat dzwoni poza obreb stanu. Poczul obawe, jakby ktos z tonu jego glosu mogl odgadnac, co stalo sie wtedy, w tysiac dziewiecset szescdziesiatym osmym roku, i jaki on mial w tym udzial. Po drugim sygnale odezwal sie kobiecy glos.

– Dom Pogrzebowy Johnsona, czym mozemy sluzyc?

– Dzien dobry – powiedzial Duncan – Nazywam sie… Roger White i wlasnie dowiedzialem sie o pogrzebie, ktory panstwo urzadzaliscie we wrzesniu. Nie jestem pewien, czy to chodzi o mojego przyjaciela… Bylem dosc dlugo za granica i od dawna nie mialem z nim kontaktu – to naprawde straszne…

– Jak brzmi nazwisko zmarlego? – przerwala mu kobieta.

– Robert Miller, to bylo…

– We wrzesniu, teraz sobie przypominam. Mowi pan, ze skad sie znacie?

– Z Wietnamu… – zaryzykowal Duncan.

– Oczywiscie, kolejny weteran. Chwileczke, sprawdze w aktach. Wydaje mi sie, ze nikogo nie aresztowano w tej sprawie.

– Policja?

– Owszem. Czyzby pan nie wiedzial, ze pan Miller zostal zamordowany?

– Skadze, pierwsze slysze.

– Niezbyt dokladnie to sobie przypominam. Chodzilo o rabunek. Prosze skontaktowac sie z Tedem Reece'em z miejscowej gazety. On o tym pisal.

Duncan zapisywal pospiesznie nazwisko, slyszac w sluchawce szelest kartek.

– Wiemy, ze byl w Wietnamie w Sto Pierwszej Dywizji Spadochronowej w latach szescdziesiat szesc do szescdziesiat siedem. Zdobyl dwie Purpurowe Gwiazdy i jedna Brazowa za mestwo w walce. Dzialal aktywnie w miejscowym 'Klubie Losi' a takze w lokalnych druzynach futbolowych. Na pogrzebie bylo mnostwo policjantow i wojskowych.

– Pogrzeb byl taki okazaly?

– Oczywiscie, byl bardzo popularna postacia. Mial wielu przyjaciol. Ten dziennikarz wiecej panu opowie. Wiec poznal pan pana Millera w Wietnamie?

– Tak – zelgal Duncan – rzeczywiscie.

– Bardzo mi przykro – odpowiedziala kobieta.

Вы читаете Dzien zaplaty
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату