– I nie zajmowali sie polityka? – spytala sarkastycznie.
– Duncan byl aktywista w ruchu antywojennym, protestowal przeciw poborowi do wojska. Dzialal w ruchu studenckim na uniwersytecie Kolumbia i pewnie bral udzial w demonstracjach. O ile sobie przypominam, byl luzno zwiazany z grupa Weathermana. Ale wkrotce ich opuscil. Wylaczyl sie po powrocie na wschod.
Olivia przerwala mu gwaltowanie.
– Port Huron i Weatherman byli pozniej.
– Nie wiedzialem. Zreszta, dla mnie to byly tylko nazwy.
– Niech pan nie udaje glupiego.
– Nie wiedzialem, do licha. Co pani sugeruje?
– To bylo cos znacznie wiecej niz luzne zaangazowanie – odparla Olivia, w ktorej glosie zabrzmial gniew. – Wszyscy bylismy zaangazowani. A on nie opuscil ruchu, tak jak pan to przedstawia, nic podobnego.
– Wiec co z tego?
– Udaje pan idiote?
– Wcale nie! Nie zadawalismy pytan. Cieszylismy sie z ich powrotu do domu.
– A oni biegali wtedy po gorach Marin County z bronia, przygotowujac sie do wybuchu rewolucji. Uczyli sie robic bomby i agitowac. Tym wlasnie sie zajmowali.
Sedzia Pearson nie wiedzial, co odpowiedziec. Nagle poczul, ze wcale nie ma ochoty sluchac dalszego ciagu opowiadania Olivii.
– Tam sie poznalismy. I sprawy toczyly sie coraz szybciej. Bylismy oddzialem rewolucjonistow. Pelni poswiecenia. I uzbrojeni. Odlaczylismy od innych grup, co okazalo sie sluszne, jako ze reszta byla skorumpowana donosicielami i agentami FBI. Ale nie my! Trzymalismy sie razem i bylismy gotowi!
Olivia przemierzala mala przestrzen strychu wymachujac rewolwerem. Sedzia czul wprost namacalnie, jak pasja z niej bucha.
– Zamierzalismy wyrwac serce temu sprochnialemu krajowi i rozpoczac od nowa. A oni byli tak samo czescia tej idei jak ja, Bill Lewis, Emily i pozostali. Tylko ze oni zdradzili, zdradzili nas, sedzio, i uciekli. Parszywi tchorze! W wojsku na polu bitwy za tchorzostwo w obliczu wroga dostaje sie kulke w leb. A oni wlasnie tak postapili. Uciekli, by schronic sie pod skrzydlami zidiocialego burzuazyjnego spoleczenstwa. Znalezli sobie swietne przebranie – stali sie zwyklymi obywatelami. Wtopili sie w mase. Znalezli sobie odpowiednie zainteresowania – hipoteka, samochodami, spotkaniami z nauczycielami, dzialalnoscia dobroczynna, kariera i robieniem pieniedzy, chcieli miec coraz wiecej pieprzonych pieniedzy. A pan pomogl im stac sie niewidzialnymi, anonimowymi czlonkami spoleczenstwa, takimi jak inni zdrajcy naszego pokolenia, moze nawet gorszymi. Ja poszlam do wiezienia, Bill sie ukrywal, Emily umarla. Czas mijal. Spodobala im sie ta anonimowosc. Spasli sie, zbogacili, stali sie zwykli, sedzio, tacy cholernie zwykli! Parszywi zdrajcy! – wyplula z siebie.
Zatrzymala sie, sciskajac bron tak mocno, ze pobielaly jej knykcie.
– Ze mna tak nie bylo. Nie stalam sie tlusta burzujka. Schudlam i stwardnialam, czekajac osiemnascie lat, az przyjdzie moj czas, kiedy bede mogla odplacic im za zdrade. Odsiedzialam ciezkie osiemnascie lat, bez taryfy ulgowej, bez przepustek. A potem wypuscili mnie warunkowo. Tak funkcjonuje ten system, ale o tym dobrze pan wie, prawda? Daja ci nazwisko kuratora, nowe ubranie i sto dolarow na droge. I tak oto sie tu zjawilam. Wiedzialam, ze oni tu beda, sedzio. Dla mnie ich czapka-niewidka niewiele znaczy. – Spojrzala na sedziego Pearsona. – Sa mi winni osiemnascie lat. I nic tego nie moze zmienic. Winni sa tej samej zbrodni co ja.
Siadla gwaltownie na pryczy i ujela jego twarz w swoje dlonie.
– Myslisz, ze zgodza sie pojsc do wiezienia na osiemnascie lat? Potrzasnal glowa.
– To nie tak.
– Nie?
– Oni sie zmienili. Wszystko sie zmienilo. Nikt nie wnioslby oskarzenia… Olivia odchylila sie do tylu.
– Nie? Tak uwazasz? Powiedz mi, sedzio, czy istnieje przedawnienie w sprawie zbrodni z premedytacja?
Przelknal z trudnoscia sline.
Tylko nie to. To niemozliwe. Nie popelniliby…
– W takiej sprawie nie ma przedawnienia – odparl. Potrzasnela wlosami odchylajac sie do tylu i obwiescila:
– Doprawdy, coz za scisly prawniczy umysl. – Zmienila pozycje i znizyla glos do konspiracyjnego szeptu. – Wreszcie dowiedzial sie pan czegos nowego o swoich dzieciaczkach. Moze i podejrzewal pan cos, ale z reguly rzeczywistosc przerasta podejrzenia. A ty, przyjemniaczku, tez wreszcie wiesz juz cos o swojej mamusi i tatusiu. – Zawiesila na chwile glos. Wstala gwaltownie i szybko przeszla przez pokoj do wyjscia.
– Sa zabojcami. Takimi samymi jak ja. Wyszla trzaskajac drzwiami.
Duncan podniosl zdjecie Tommy'ego, w ramce wciaz tkwily kawalki szkla. Nie myslac, co robi, dotknal ostrej krawedzi pekniecia biegnacego przez twarz syna, rozcinajac sobie skore palca. Nie zaklal, jakby zrobil to automatycznie przy innej okazji. Wlozyl palec do ust i poczul slodkawo-slony smak krwi.
– Moze chcesz plaster? – spytala Megan.
Potrzasnal glowa. Tu plaster nie wystarczy, pomyslal. Spojrzal na Karen i Lauren, ktore cichutko przycupnely w kaciku.
– Gdyby wam sie cos stalo… – zaczal, ale natychmiast mu przerwaly.
– Nic nam nie bedzie – powiedziala Karen.
– Nie pozwolimy, zeby grozil nam jakis obcy – podchwycila Lauren.
– Nic nie rozumiecie, dziewczeta – powiedziala Megan. – Jestescie zbyt mlode, by zrozumiec, co wam moze grozic.
Dyskusja na ten temat trwala od czasu powrotu Duncana do domu. Megan opowiedziala reszcie rodziny o wizycie Billa Lewisa. Jedyna reakcja dziewczat byl bunt i upor – cecha, ktora, jak sadzila Megan, przejely bez reszty od swego ojca. W gruncie rzeczy, choc byla na nie zla, ze nie odczuwaly tego samego strachu i paniki, co ona, czula sie dumna. To wieczna mlodosc, ktora teraz plynie w ich zylach. Pamietala, gdy ona sama i Duncan, niewiele mlodsi od jej corek, mieli podobne podejscie – brak poczucia, ze bron, z ktora cwiczyli w gorach, moze wyrzadzic komus krzywde, pobawic kogos zycia. Nie odczuwali zagrozenia, jedynie wrazenie zblizania sie do jakiejs niewidocznej granicy.
Megan spojrzala na Duncana i dziewczeta, ktore tymczasem przycichly, L zdala sobie sprawe, ze wygraly te potyczke. Bylo to typowe w ich rodzinie – kazdy okreslil swoja pozycje i bedac przekonany o swojej slusznosci, sadzil, ze reszta podziela ten wlasnie poglad, co oczywiscie bylo calkowicie bledne. Wszystkie rodziny zyja w podobnym zludzeniu, pomyslala. Kazdy tworzy zwiazki mozliwe do zaakceptowania dla innych. Nawet Tommy o tym wiedzial.
Uslyszala Duncana, mowiacego:
– Badzmy ostrozni. Chociaz nie sadze, zeby Bill Lewis stanowil dla nas najwieksze zagrozenie. Co innego Olivia.
– Czego ona od nas chce? – spytala Megan.
– W tym sek – odparl Duncan. – Nie mowi, ile chce pieniedzy. Mysle, ze nie tyle zalezy jej na ilosci, co na sposobie ich zdobycia.
– To znaczy?
– Chce, zebym obrabowal wlasny bank.
W salonie zapadla cisza. Megan poczula zawrot glowy, probowala uczepic sie jakiejs mysli, oblec ja w slowa, powiedziec cos, ale nie mogla. Glosy dziewczat dochodzily do niej jakby z wielkiej odleglosci.
– Co takiego?!
– Jak to mozliwe?
– To jest mozliwe – powiedzial Duncan. – Oczywiscie, nie jest to takie proste, ale moge to zrobic.
– Ale jesli cie zlapia, tatusiu…
– Wsadza cie do wiezienia. Co z tego, ze odzyskamy Tommy'ego i dziadka, jesli zabraknie ciebie? Czemu ona mialaby w ogole…
– Z jej punktu widzenia to bardzo logiczne. Uwaza, ze w przeszlosci zawiodlem podczas napadu na bank. Teraz chce, zebym dokonczyl dziela. Tak wlasnie powiedziala. To calkiem zrozumiale.
– Duncanie!
– Oczywiscie, ze tak. Olivia nie jest glupia.