– Masz mi ich oddac! – krzyknal Duncan do telefonu.
– Spokoj, matematyk – odparla lagodnie, lecz w jej glosie, jak zwykle, brzmiala grozba. – Chyba ze chcesz, zebym sie rozlaczyla i kazala ci czekac jeszcze dluzej.
– Nie!
– Wiecej cierpliwosci. Powinienes nauczyc sie panowac nad soba. Tak jak ja. Zadzwonie pozniej. Moze.
– Nie, blagam! – Urwal w pol slowa. – Slucham cie, o co ci teraz chodzi? – Natychmiast poczul na siebie zlosc. Ile razy ze mna rozmawia, zawsze wyciaga ten sam straszak: 'Rozlacze sie i zostawie cie w prozni'. A ja wpadam w te jej pulapke jak glupiec. Zazgrzytal z wscieklosci zebami.
Chwila milczenia narastajacego miedzy nimi pozwolila mu uswiadomic sobie, ze Olivia nie wspomniala slowem o Megan. Znaczylo to, ze jego zonie nic sie nie stalo. Nie wiadomo gdzie jest, ale jest cala i zdrowa. Ta mysl przyniosla mu ulge.
Po kilkunastu sekundach uslyszal znowu Olivie. Odezwala sie syczacym szeptem.
– To nie wystarczy – powiedziala.
Duncan poczul, jakby ktos chwycil go za serce i mocno scisnal.
– Nie moge uwierzyc…
– To nie wystarczy! – stwierdzila z naciskiem.
– Zdobede wiecej – dodal momentalnie.
– Nie tak szybko – Olivia cicho zasmiala sie.
– Jeszcze nie wiem jak, ale zdobede. Wypusc ich tylko.
– Ty chyba nic nie rozumiesz, Duncanie… Milczal, nie wiedzac co odpowiedziec.
– Mysle, ze musimy zawrzec pewien uklad – kontynuowala Olivia.
– O czym ty mowisz, do diabla?
– Widzisz, potrzebuje bankiera. Mojego wlasnego, prywatnego bankiera i moje wlasne, prywatne konto. Juz o tym wczesniej wspominalam. Tak, tak, matematyk, ty bedziesz moim kontem. Kiedy bede chciala wiecej, wroce tu i wezme sobie pieniadze. Dasz mi je wtedy, prawda?
To sie nigdy nie skonczy, pomyslal. I odpowiedzial:
– Tak.
Olivia wybuchnela ochryplym, bezlitosnym smiechem.
– Za szybko sie zgadzasz, Duncanie. O wiele za szybko. Odetchnal gleboko i powtorzyl:
– Tak.
– Widzisz, nie wiesz nawet, o co mi chodzi. Moze to bedzie za szesc miesiecy. A moze za szesc lat. Ale wroce na pewno. Bedzie to taki nasz dlugoterminowy uklad miedzy dluznikami. Jak wy to nazywacie? Chyba 'hipoteka na zycie', prawda?
To sie nigdy nie skonczy, pomyslal Duncan po raz wtory.
– A jesli sie zgodze?
– Dostaniesz ich z powrotem.
– Wiec sie zgadzam.
Czy to moze byc prawda? – zastanawial sie Duncan.
– Cokolwiek sobie zyczysz. Tylko powiedz, jak mam odzyskac mojego syna i sedziego?
– Jestes pewien, ze chcesz, by stary sukinsyn tez wrocil? Taki klotliwy facet? A co ze scheda? Nie wolalbys dorwac troche gotowki, jak stary wyzionie ducha? Moze mam go od razu wykonczyc? – I zasmiala sie znowu.
– Chce, zeby wrocili do domu.
– To zalezy od ciebie.
– To znaczy?
– Myslisz, ze uda ci sie tam trafic? – Tak.
– To dobrze. Jutro o osmej rano. Ani wczesniej, ani pozniej. Ktos bedzie cie obserwowal. I nie zrob jakiegos numeru. Jesli zobacze inny samochod, jakichs ludzi, a nawet jakiegos pieprzonego farmera na traktorze, moze stac sie naprawde cos strasznego. Aha, i tym razem badzcie oboje, okay? Ty i Megan, na srodku pola, o osmej rano.
– Po co ona? Przyjde sam.
– Oboje! – wyszeptala Olivia z naciskiem.
– Ale…
– Oboje, i zebym was widziala!
– Nie rozumiem…
– Do diabla, nie musisz nic rozumiec. Masz zrobic, jak mowie. Dotarlo? Chyba ze wolisz to drugie rozwiazanie.
Duncanowi zakrecilo sie w glowie od ciszy, jaka zapadla w sluchawce.
– Dobrze – odrzekl cicho. – Co tylko chcesz.
– W porzadku – Olivia odetchnela chrapliwie. – Zrozumiano? I bez kawalow.
– Tak. Rozumiem. Rozumiem dokladnie.
Olivia zasmiala sie.
– W ten sposob bedziesz mial dosc czasu, zeby sie przebrac i zdazyc
Przez chwile, zachwycona, wsluchiwala sie w cisze na linii. Czula satysfakcje pajaka tkajacego ostatnie nitki swojej sieci. Po chwili odwiesila sluchawke. Duncan odlozyl aparat na miejsce.
– No i co? – zapytala Karen. Blizniaczki staly obok, czekajac na jakis znak od ojca.
– Nic im nie jest? Czy oddadza nam ich?
– Nie wiem – odparl Duncan zduszonym glosem, jakby braklo mu powietrza.
– Ona jest szalona, wiecie przeciez. Oblakana z nienawisci. – Powiedzial to tonem rzeczowym, kontrastujacym z tragizmem sytuacji.
– To potwory – powiedziala Lauren.
– Straszne potwory – dodala Karen.
Duncan poczul jak cos w nim krzepnie, jakby olbrzymi ocean emocji zamarzal nagle pod gwaltownymi uderzeniami zimowej wichury. Spojrzal na corki zwezonymi ze wscieklosci oczami. Ale ja tez jestem oblakany, pomyslal.
– Coz, jest na to tylko jedna odpowiedz – stwierdzil.
– Jaka? – zapytala Karen.
– Byc jeszcze gorszym niz oni.
Megan, w straszliwym napieciu, szybko i zdecydowanie przedzierala sie przez ciemnosci, jadac najpierw bocznymi drogami, potem przez miasto. Czula sie, jakby znajdowala sie w prozniowej kapsule, w ktorej nie bylo niczego poza obrazem bialego, drewnianego domu ukazujacego sie w wieczornym zmierzchu. Nie widziala mijanej okolicy, przejezdzajacych obok samochodow, nielicznych przechodniow, opatulonych plaszczami przed zimnym wiatrem. Spieszyla na spotkanie nocy. Byla zdeterminowana, i to wlasnie koilo jej serce. Z bocznej ulicy wjechala na glowna arterie miasta lamiac wszelkie przepisy, jeszcze mocniej wcisnela gaz, wreszcie dostrzegla jarzace sie swiatla parkingu przed supermarketem. Zdazyla, bylo jeszcze pietnascie minut do zamkniecia.
Przez, glowe przemknela jej dziekczynna mysl na temat sklepu Duncana. Bylo w tym troche hipokryzji; kiedy go stawiano, dokuczala mu bez przerwy, zlosliwie nucac slowa piosenki: