Ferguson wzial gleboki oddech.

– Co jakis czas robil sobie przerwe, zostawial mnie samego w tym pokoiku, przykutego do krzesla. Moze wychodzil sie zdrzemnac, zjesc cos. Najpierw wychodzil na piec minut, potem na pol godziny albo wiecej. Zostawil mnie raz na kilka godzin. Siedzialem tam zbyt przerazony i zbyt glupi, zeby probowac sie ratowac. W koncu chyba rozzloscily go moje odmowy przyznania sie, bo zaczal mnie bic. Zaczal od coraz czestszych uderzen w glowe i w plecy. Raz mnie postawil i zadal cios w brzuch. Caly sie trzaslem. Nie pozwolili mi nawet isc do kibla i sie zmoczylem. Nie wiedzialem, co robi, gdy wzial ksiazke telefoniczna i skrecil ja w rolke. Boze, jakby ktos mnie okladal kijem baseballowym. Upadlem na podloge.

Cowart przytaknal. Slyszal o takiej metodzie. Hawkins opowiedzial mu o niej pewnego wieczora. Ksiazka telefoniczna miala sile skorzanej palki, ale papier nie rozcinal skory ani nie zostawial siniakow.

– Wciaz nic nie chcialem powiedziec, wiec w koncu wyszedl. Wszedl Brown. Nie widzialem go od wielu godzin. Trzaslem sie, jeczalem i myslalem, ze umre w tym pokoju. Brown popatrzyl na mnie. Podniosl mnie z podlogi. Slodki jak cukierek. Boze, powiedzial, ze przeprasza za wszystko, co zrobil Wilcox. Powiedzial, ze wie, jak to boli; ze mi pomoze; ze przyniesie mi cos do jedzenia; ze przyniesie mi cole; ze przyniesie mi czyste ubranie i pozwoli isc do lazienki; wystarczy tylko, ze mu zaufam. Zaufam i powiem, co zrobilem tej dziewczynce. Nic mu nie powiedzialem, ale on wciaz swoje. Powiedzial: „Bobby Earl, chyba bardzo cie boli. Chyba bedziesz mial krwotok. Chyba niezwlocznie potrzebujesz lekarza. Powiedz mi tylko, co zrobiles, i zabierzemy cie prosto do szpitala”. Powiedzialem, ze nic nie zrobilem, i rozzloscil sie. Wrzeszczal na mnie: „Wiemy, co zrobiles, tylko musisz nam to opowiedziec!” Potem wyjal bron. Nie byl to jego sluzbowy rewolwer noszony na biodrze, tylko mala trzydziestkaosemka, ktora mial ukryta w kaburze na kostce. Wtedy wszedl Wilcox, skul mi rece za plecami, zlapal za glowe i przytrzymal tak, ze patrzylem prosto w lufe tego malego rewolweru. Brown powiedzial: „Zacznij mowic”. Ja mu na to: „Nic nie zrobilem!”, a on pociagnal za spust. Boze! Wciaz widze ten palec opleciony wokol spustu i pociagajacy go wolno. Wydawalo mi sie, ze serce przestalo mi bic. Kurek uderzyl w pusta komore. Zaczalem plakac jak dziecko, mazac sie. Powiedzial: „Bobby Earl, tym razem miales duzo szczescia. Sadzisz, ze dzisiaj jest twoj szczesliwy dzien? Ile jest tutaj pustych splonek?” Znowu pociagnal za spust i znowu rozlegl sie suchy trzask. Zaklal: „Cholera! Chyba niewypal” i otworzyl rewolwer, wytrzasnal bebenek i wyjal maly pocisk. Przyjrzal mu sie uwaznie i powiedzial: „Do licha, popatrz tylko. Niewypal. Moze tym razem zadziala”. I zobaczylem, jak wklada go z powrotem do rewolweru. Wycelowal bron prosto we mnie i uprzedzil: „Ostatnia szansa, czarnuchu”. Tym razem mu uwierzylem i powiedzialem: „Zrobilem to, zrobilem to, zrobilem, co tylko chcecie”. I to bylo przyznanie sie do winy.

Matthew Cowart wzial gleboki oddech i staral sie jakos przeanalizowac to opowiadanie. Nagle poczul, ze w malej salce widzen brakuje powietrza, jakby sciany sie rozgrzaly i zaczely go dusic; jakby sie piekl w naglej spiekocie.

– I co? – spytal.

– I teraz jestem tutaj – odparl Ferguson.

– Opowiedzial pan to swojemu adwokatowi?

– Oczywiscie. Zwrocil mi uwage na sprawe oczywista: bylo dwoch funkcjonariuszy policji, a ja jeden. I byla sliczna, mala biala dziewczynka, ktora ktos zamordowal. Jak pan mysli, komu uwierza?

Cowart przytaknal.

– A dlaczego ja teraz mialbym panu wierzyc?

– Nie wiem – odparl Ferguson ze zloscia w glosie. Przez chwile gniewnym wzrokiem patrzyl na Cowarta. – Moze poniewaz mowie prawde.

– Czy poddalby sie pan testowi na prawdomownosc?

– Poddalem sie juz takiemu testowi na prosbe adwokata. Tutaj mam jego wyniki. Ta przekleta maszyna stwierdzila: „brak wnioskow”. Chyba bylem za bardzo rozdygotany, gdy mnie podlaczyli do tych wszystkich drutow. W niczym mi to nie pomoglo. Jesli pan chce, moge sie poddac testowi jeszcze raz. Nie wiem, czy to sie na cos przyda. Nie moze sluzyc jako dowod w sadzie.

– Oczywiscie. Ale potrzebuje jakiegos potwierdzenia.

– Jasne. Zdaje sobie z tego sprawe. Ale, do diabla, tak wlasnie bylo.

– Jak moge to udowodnic, tak zeby mozna bylo te historie wydrukowac?

Ferguson zastanawial sie przez chwile ze wzrokiem utkwionym w oczach Cowarta. Po kilku sekundach na napieta twarz skazanca przedarl sie niesmialy usmiech.

– Rewolwer – powiedzial. – To moze byc dowodem.

– W jaki sposob?

– Pamietam, ze zanim wprowadzili mnie do tego malego pomieszczenia, ostentacyjnie odlozyli swoje rewolwery z kabur pod pachami do biurka. Pamietam, ze mial te zabawke ukryta pod spodniami. Jestem pewien, ze nie powie panu prawdy o tym rewolwerze, o ile go pan jakos do tego nie sprowokuje.

Cowart skinal glowa.

– Moze.

Ponownie zamilkli. Cowart spuscil wzrok na magnetofon i przygladal sie, jak tasma nawija sie na szpule.

– Dlaczego akurat pana wybrali? – spytal.

– Pasowalem im. Akurat tam bylem. Jestem czarny. Dopasowali sobie zielony samochod. Mam taki sam rodzaj krwi. To oczywiscie odkryli pozniej. Po prostu bylem pod reka, a lokalna spolecznosc niemal oszalala. Mam na mysli biala spolecznosc. Chcieli kogos dostac i dostali mnie. Ktoz by sie mogl nadawac lepiej?

– To faktycznie bardzo przekonujacy wywod.

Oczy Fergusona rozblysnely chwilowym gniewem i Cowart zauwazyl, jak zaciska dlon w piesc. Patrzyl, jak wiezien walczy ze soba i opanowuje sie.

– Zawsze mnie tam nienawidzili. Bo nie bylem tepym, zacofanym czarnuchem, do jakich byli przyzwyczajeni. Nie mogli mnie zniesc, poniewaz poszedlem na studia. Nie mogli pogodzic sie z faktem, ze nieobce mi jest wielkie miasto. Znali mnie i nienawidzili. Za to kim jestem i za to kim moglem byc.

Cowart zaczal zadawac pytanie, ale Ferguson wyprostowal obie rece chwytajac za brzeg stolu, zeby utrzymac rownowage. Ledwo mogl opanowac glos i Cowart poczul, jak splywa na niego gniew tego mezczyzny. Widzial, jak napiely sie sciegna na szyi wieznia. Twarz mu poczerwieniala, glos utracil spokoj i drzal od emocji. Cowart widzial, jak Ferguson ciezko walczy sam z soba, jakby mial sie zalamac pod ciezarem wspomnien. Na mgnienie Cowartowi przyszlo na mysl, jakie by to bylo uczucie stawic czolo tej furii.

– Niech pan tam jedzie. Niech pan obejrzy sobie Pachoule. Okreg Escambia. To prosto na poludnie z Alabamy, nie wiecej niz godzina jazdy. Piecdziesiat lat temu po prostu by mnie powiesili na najblizszym drzewie. Ubrani by byli w biale ubrania i biale spiczaste czapki i niesliby plonace krzyze. Czasy sie zmienily – mowil zgorzknialym glosem – ale nie tak znowu bardzo. Teraz ograniczaja ich rozne dobrodziejstwa i pulapki cywilizacji. Mialem proces, tak jest. Dostalem adwokata, tak jest. Lawe przysieglych, w ktorej zasiadali moi ziomkowie, tak jest. Moglem cieszyc sie swoimi prawami, gwarantowanymi przez konstytucje, tak jest. Po co to, skoro stare lincze byly takie proste i zgodne z prawem? – Glos Fergusona drzal z podniecenia. – Niech pan tam jedzie, Panie Bialy Reporterze, i niech pan troche popyta, a sam pan zobaczy. Wydaje sie panu, ze to lata dziewiecdziesiate dwudziestego wieku? Dowie sie pan, ze sprawy tak szybko sie nie zmieniaja. Zobaczy pan.

Usiadl wygodnie na krzesle i gniewnie wpatrywal sie w Cowarta.

Odglosy wiezienia wydawaly sie odlegle, jakby dzielily ich kilometry od scian, korytarzy i cel. Cowart nagle zdal sobie sprawe, jak niewielkie bylo pomieszczenie, w ktorym siedzieli. To bedzie material o malych pomieszczeniach, pomyslal. Czul nienawisc plynaca od wieznia ogromnymi falami, nie konczacy sie potok bezsilnosci i rozpaczy, i czul, jak sam wpada w jego nurt.

Ferguson nadal wpatrywal sie w Cowarta spoza stolu, jakby zastanawiajac sie nad dalszymi slowami.

– No i co pan na to, panie Cowart? Mysli pan, ze sprawy wygladalyby tak samo w Pachoula jak w Miami?

– Nie.

– Zeby pan wiedzial, ze nie. Wie pan, co w tym wszystkim jest najsmieszniejsze? Gdybym popelnil to przestepstwo – nie popelnilem go, ale gdybym – i gdyby to mialo miejsce w Miami? Zdaje pan sobie zapewne sprawe, co by zrobili z takimi marnymi dowodami przeciwko mnie? Zaproponowano by mi przyznanie sie do zabojstwa drugiego stopnia i dostalbym od pieciu lat do dozywocia. Moze odsiedzialbym ze cztery. I to tylko w wypadku gdyby moj obronca z urzedu nie umorzyl calej sprawy. Przy czym pewnie by umorzyl. Nie bylem notowany. Bylem studentem. Mialem przed soba przyszlosc. Nie mieli dowodow. Co pan sadzi, panie Cowart, jak by to wszystko sie potoczylo w Miami?

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×