– Nie. On wie, ze ciebie by to nie powstrzymalo.
Brown skinal glowa.
– Przynajmniej w tym masz racje. No coz, Panie Reporterze, w jaki sposob zamierza zajac sie mna? Jesli jestem jego nieustajacym palacym problemem, w jaki sposob zamierza pozbyc sie mnie?
Cowart ciezko myslal. Tylko jedna mozliwosc przychodzila mu do glowy i wypowiedzial ja szybko na glos.
– On prawdopodobnie chce zrobic tobie to samo, co zrobil Wilcoxowi. Zaciagnac cie w pulapke i… – Przerwal na moment. – Moze sie myle. Moze stwierdzil, ze powinien uciec. Boston, Chicago, Los Angeles, jakiekolwiek miasto z duzym centrum. Moglby zniknac i, jesli jest cierpliwy, po jakims czasie zaczac ponownie robic to, na co ma ochote.
– Myslisz, ze jest cierpliwy? – zapytala Shaeffer.
Cowart potrzasnal glowa.
– Nie. Nie wiem nawet, czy on mysli, ze potrzebna mu jest cierpliwosc. Wygrywa na kazdym kroku. Jest arogancki i sadzi, ze nie potrafimy go zlapac, a nawet jesli zlapiemy, to co mozemy mu zrobic? Pobil nas przedtem. Prawdopodobnie przypuszcza, ze moze to zrobic ponownie.
– Co oznacza, ze istnieje tylko jedno miejsce, do ktorego moze sie udac – powiedzial gwaltownie Tanny Brown. – Tylko jedno miejsce. Powroci tam, gdzie zaczal.
– Pachoula – powiedzial Cowart.
– Pachoula – zgodzil sie detektyw. – Jego dom. Moj dom. Miejsce, ktore kojarzy mu sie z bezpieczenstwem i chociaz jest tam ogolnie znienawidzony, to i tak czuje sie tam dobrze i bezpiecznie. Dobre miejsce na zaczynanie i konczenie czegos. I mysle, ze wlasnie tam jedzie.
Cowart przytaknal.
– Wiec zadzwon. Kaz obserwowac dom jego babki. Kaz go zgarnac.
Brown zawahal sie, nastepnie podszedl do telefonu. Wykrecil szybko numer, chwile czekal na polaczenie i odezwal sie do sluchawki:
– Centrala? Mowi porucznik Brown. Polaczcie mnie z oficerem dyzurnym.
Przerwal wyczekujaco, po czym odezwal sie znowu:
– Randy? Tu Tanny Brown. Posluchaj, cos sie kroi. Cos waznego. Nie chce wchodzic w szczegoly, ale zrob cos dla mnie. Wyznacz pare wozow patrolowych, zeby caly dzien staly przed szkola, i jeszcze jeden woz przed moim domem. I powiedz temu, kogo tam wyslesz, by powiedzial mojemu staremu, ze wroce najszybciej, jak bede mogl i wyjasnie wszystko, dobrze?
Detektyw umilkl, sluchajac odpowiedzi kolegi.
– Nie. Nie. Po prostu zrob, o co prosze, dobrze? Doceniam to. Nie, nie martw sie o mojego starego. Poradzi sobie sam. Martwie sie o corki…
Przerwal sluchajac, po czym dodal:
– Nie, nic konkretnego. Jak wroce, zajme sie cala papierkowa robota. Dzisiaj, jesli to bedzie mozliwe. Jutro na pewno. Na co maja zwracac uwage? Na kazdego, kto wyda sie podejrzany. Kapujesz? Na kazdego. – Powiedziawszy to, detektyw odlozyl sluchawke.
– Nie powiedziales im o Fergusonie – zauwazyl Cowart ze zdziwieniem. – Nic im nie powiedziales.
– Powiedzialem im wystarczajaco duzo. On az tak bardzo nami nie kieruje.
– A co bedzie, jesli…?
– Zadne jesli, Cowart. Wozy patrolowe utrzymaja go z daleka, az do naszego przybycia. A wtedy on bedzie moj. – Porucznik spojrzal na nich znaczaco. – Tylko moj. Ja to skoncze. Rozumiecie?
Milczeli przez chwile, nastepnie Cowart podszedl do biurka i wyjal z szuflady rozklad lotow.
– W poludnie jest lot do Atlanty. Nic nie leci do Mobile, az do poznego popoludnia. Mozemy jednak poleciec do Birmingham i stamtad pojechac samochodem. Powinnismy dotrzec do Pachouli przed zmierzchem.
Tanny Brown skinal glowa. Spojrzal na Shaeffer, ktora wybelkotala potwierdzenie.
– Przed zmierzchem – powtorzyl cicho policjant.
Rozdzial dwudziesty szosty
Przekroczyli granice Alabamy i wjechali do okregu Escambia, jadac z duza predkoscia, podczas gdy wieczor nad zatoka szybko zmienial sie w noc. Poludniowe niebo stracilo swoj niebieski kolor i teraz zdawalo sie, ze nad ich glowami zawisla brudna, szarobrazowa plachta bedaca zapowiedzia zlej pogody. Niespokojny, goracy wiatr chlostal wszystko, co tylko napotkal na swej drodze, wciskajac sie w szpary miedzy oknami samochodu, wyganiajac z wnetrza chlod i wilgoc, jaka do tej pory niepodzielnie panowala w powietrzu. Przejezdzali obok pokrytych pylem farm i lasow, przewaznie sosnowych. Strzeliste drzewa przywodzily Cowartowi na mysl widzow wstajacych z miejsc na stadionie w momentach szczegolnego napiecia. Predkosc, z jaka pedzil samochod, zdradzala ogarniajace ich watpliwosci. Wszyscy czuli potrzebe szalenczej jazdy i niepewnosc rzucajaca ponury cien na ich szlak. Krajobraz umykal za szybami i wydawalo sie, ze na waskiej drodze jest zbyt malo przestrzeni, by normalnie oddychac. Cowart wcisnal sie gleboko w fotel, gdy zblizyli sie blyskawicznie do wolno jadacego, podskakujacego na wybojach autobusu szkolnego, ktory zajmowal bez mala cala szerokosc drogi. Tanny Brown wdepnal mocno hamulec, by zapobiec kolizji. Cowart spojrzal do gory i dostrzegl recznie wypisane slowa z tylu autobusu, nad wyjsciem awaryjnym. Jasnoczerwony napis glosil: MASZ JESZCZE CZAS, BY POWITAC SWEGO ZBAWCE. Nieco nizej dojrzal mniejszy, lecz rownie krzykliwy frazes: POJDZ ZA MNA DO JEZUSA!
Cowart uchylil okienko i natychmiast do wnetrza samochodu wdarly sie odglosy choru koscielnego przebijajace sie ponad goraczke dnia i rzezenie silnika autobusu. Wytezyl sluch, lecz nie potrafil rozroznic slow hymnu, jaki akurat spiewali, choc jakies ulotne fragmenty melodii docieraly do jego uszu.
Tanny Brown szarpnal zdecydowanie kierownica wynajetego wozu, naciskajac jednoczesnie pedal gazu. Szybko wyprzedzili autobus. Cowart patrzyl w gore na czarnych pasazerow kolyszacych sie i klaszczacych w rytm muzyki i ruchow autobusu podskakujacego na wyboistej drodze. Odglosy spiewu i muzyki utonely w szybkosci, z jaka mineli autobus, i w blyskawicznie zwiekszajacej sie odleglosci.
Jechali szybko wsrod zapadajacego mroku. Slabnace swiatlo dnia zaczelo sie rozmywac i znieksztalcac kontury domow, stodol i stajni. Kreta droga stawala sie mniej wyrazna, prawie rozmazana.
– W tym okregu Jezus pracuje w nadgodzinach – powiedzial Brown. – Zbiera duszyczki.
Prowadzil samochod w milczeniu. Nie byl w stanie otrzasnac sie ze wspomnien, ktore lomotaly w jego umysle. Czas wojny, okropny, a zarazem taki normalny. Byl na froncie przez siedem miesiecy i jego pluton mial przebyc otwarta przestrzen. Dzien chylil sie ku koncowi, a oni znajdowali sie juz blisko obozu. Brudni, zmeczeni marszem i goracem. Prawdopodobnie mysleli juz o jedzeniu, wypoczynku i kolejnej, pelnej niewygod, dusznej nocy, a nie o zachowaniu czujnosci, co sprawialo, ze stanowili idealny cel. Patrzac z perspektywy czasu, nikogo nie powinno zdziwic, ze nagle powietrze przeszyl pojedynczy strzal z broni snajpera i jeden z ludzi idacych w strazy przedniej zwalil sie bezwladnie na ziemie. Stalo sie to tak szybko, ze Brown pomyslal, ze to jakis rozgniewany bog siegnal w dol i zmiotl niczego nie podejrzewajacego czlowieka.
Pamietal krzyk rannego: „Pomozcie mi! Prosze!”
Tanny Brown nie poruszyl sie. Zdawal sobie sprawe, ze snajper tylko czeka na kogos, kto rzuci sie na ratunek rannemu. Wiedzial, co go czeka, gdyby odwazyl sie tam podejsc. Pozostal wiec na miejscu pieszczac ziemie i szepczac pod nosem: „Ja tez chce zyc”. Pozostal tak az do chwili, gdy dowodca plutonu dal rozkaz ostrzalu artyleryjskiego na linie drzew, gdzie przypuszczalnie ukrywal sie snajper. Potem, gdy las prawie przestal istniec roztrzaskany masa pociskow, podbiegl do rannego.
Byl to bialy chlopak z Kalifornii, ktory przebywal w plutonie od tygodnia. Brown stanal nad nim, wpatrujac sie w rozszarpana i beznadziejnie wygladajaca klatke piersiowa, probujac przypomniec sobie imie nieszczesnika.
Ranny zmarl wkrotce.
To byl jego ostatni ranny.
Tydzien pozniej Brown powrocil do kraju. Wstapil ponownie na Uniwersytet Stanu Floryda, odbyl praktyke w wydziale kryminalnym, az wreszcie otrzymal posade w policji. Nie byl pierwszym czarnym, ktory znalazl sie w