– Zgadza sie.

Prawnik odwrocil wzrok, twarz mu sie zaczerwienila.

– Tak sadze. Oczywiscie teraz, gdy Roy Black zajal sie sprawa i jak pan jest tutaj; moze pan napisze cos, co potrzasnie tym sedzia, albo cos, co wpadnie w oko gubernatorowi; coz, prawda zawsze w jakis sposob wychodzi na wierzch.

– Wychodzi na wierzch?

– Tak jest zawsze. Nawet w wypadku sprawiedliwosci. Troche to trwa.

– Coz, za pierwszym razem nie wygladalo, zeby mial jakies szanse.

– Pyta mnie pan o zdanie?

– Tak.

– Nie, prosze pana. Zadnych szans.

Szczegolnie ze to ty zajmowales sie jego sprawa, pomyslal Cowart. Bardziej przejmowales sie swoja opinia w Pachouli niz skazaniem kogos na smierc.

Prawnik odchylil sie w fotelu i nerwowo obracal w dloni szklanke z drinkiem, tak ze slychac bylo chlupot lodu i burbona.

Noc zalala miasteczko jak niezmierzone czarne odmety. Cowart szedl powoli ulicami, przesuwajac sie pod dziwnymi swiatlami rzucanymi przez latarnie i przez oswietlone wystawy sklepowe. Jednak te momenty jasnosci byly rzadkie; wydawalo sie, ze wraz z zachodem slonca Pachoula calkowicie oddaje sie ciemnosci. W powietrzu unosila sie wiejska swiezosc, namacalny spokoj. Slyszal wlasne kroki na chodniku.

Tej nocy mial trudnosci z zasnieciem. Motelowe dzwieki – donosny pijacki glos, skrzypiace lozko w sasiednim pokoju, trzask drzwi, odglosy maszyny do lodu i napojow – te wszystkie dzwieki wdzieraly mu sie do wyobrazni i przeszkadzaly w posortowaniu tego, czego sie dowiedzial i co widzial. Dobrze po polnocy ogarnal go w koncu sen, ale byl to nedzny wypoczynek.

We snie powoli prowadzil samochod poprzez oswietlone rozruchami ulice Miami. Swiatla plonacych budynkow piescily auto i rzucaly przed nim cienie. Jechal powoli, manewrujac ostroznie, zeby ominac potluczone szklo i gruz na drodze; caly czas swiadomy, ze zbliza sie do centrum zamieszek, ale zdajac sobie sprawe, ze ma obowiazek przyjrzenia sie im i opisania ich. Gdy zatrzymal samochod za rogiem, dostrzegl ten wysniony tlum, tanczacy, pladrujacy, podazajacy ku niemu poprzez migoczace swiatlo ognia. Widzial wrzeszczacych ludzi i wydawalo mu sie, ze wykrzykuja jego imie. Nagle w samochodzie obok zapiszczal przepelniony przerazeniem, przeszywajacy glos. Odwrocil sie i zobaczyl, ze to ta zamordowana dziewczynka. Zanim zdazyl zapytac, co tam robi, samochod zostal otoczony. Zobaczyl twarz Roberta Earla Fergusona i poczul, jak dziesiatki dloni wyciagaja go zza kierownicy i bujaja samochodem w przod i w tyl, jakby byl to statek zagubiony na morzu podczas huraganu. Dojrzal, ze wyciagaja dziewczynke z samochodu i gdy wyslizgnela sie z jego zdesperowanych, zacisnietych rak, jej twarz zmienila sie w straszny sposob i uslyszal slowa: „Tatusiu, ratuj!”

Obudzil sie, z trudem lapiac oddech. Zwlokl sie z lozka, wypil szklanke wody i przejrzal sie w lustrze w lazience, jakby szukal jakichs widocznych ran, dostrzegl jednak tylko krople potu przyklejajace mu wlosy do czola. Wrocil do pokoju, usiadl przy oknie i ogarnely go wspomnienia.

Jakies szesc lat temu widzial, jak szalenczy tlum wyciagnal z furgonetki dwoch nastoletnich chlopcow. Byli biali, a napastnicy czarni. Chlopcy niechcacy zapuscili sie w strefe zamieszek, zgubili sie, probowali uciec, zaglebiajac sie jeszcze glebiej w rejon bijatyki. Chcialbym, zeby to byl sen, pomyslal. Zaluje, ze tam wtedy bylem. Tlum zaciesnil sie wokol krzyczacych chlopakow, popychajac i poszturchujac ich, podrzucajac, az w koncu obydwaj znikneli pod oblezeniem kopiacych stop i okladajacych piesci, potrzaskani kamieniami, ostrzelani z pistoletow. Stal o przecznice dalej, za daleko, zeby byc pomocnym swiadkiem dla policji, ale wystarczajaco blisko, zeby nigdy nie zapomniec tego widoku. Ukrywal sie pod oslona plonacego budynku, obok fotografa, ktory caly czas trzaskal zdjecia i przeklinal, ze nie ma teleobiektywu. Przeczekali rozgrywajaca sie przed nimi smierc i w koncu ujrzeli dwa zmasakrowane ciala porzucone na ulicy. Gdy tlum juz skonczyl i udal sie w inna strone, zaczal biec z powrotem do samochodu, probujac uniknac podobnego losu i wiedzial, ze nigdy nie ucieknie przed tym widokiem. Tej nocy zginelo wielu ludzi.

Przypomnial sobie, jak pisal reportaz w sali redakcyjnej, rownie bezradny jak ci dwaj chlopcy, ktorych smierc widzial, osaczony przez wyobraznie wylewajaca sie z niego na papier.

Ale przynajmniej nie umarlem, pomyslal.

Jedynie moja mala czastka.

Zadrzal znowu, zamienil drzenie we wzruszenie ramionami i wstal, naciagajac i rozluzniajac miesnie, jakby chcial sie orzezwic. Musisz byc czujny, przestrzegl sam siebie. Dzisiaj porozmawia z tymi dwoma detektywami. Zastanawial sie, co mu powiedza. I czy bedzie mogl w to uwierzyc, chociaz czesciowo.

Nastepnie wszedl pod prysznic, jakby plynace po skorze strumienie wody mogly wymyc rowniez jego wspomnienia.

Rozdzial czwarty

DETEKTYWI

Sekretarka w biurze przestepstw kryminalnych Departamentu Szeryfa Okregu Escambia wskazala Matthew Cowartowi sfatygowana kanape z imitacji skory i kazala mu tam zaczekac, podczas gdy kontaktowala sie z dwoma detektywami. Byla mloda kobieta i raczej ladna, ale twarz miala zmacona sroga nuda, a wlosy sciagniete mocno do tylu, co bylo pasujacym dodatkiem do jej sztywnych ramion, skrytych pod nudnym brazem policyjnego munduru. Podziekowal jej i usiadl. Kobieta wykrecila numer i rozmawiala przyciszonym glosem, tak ze nie slyszal, co mowi.

– Ktos tu zaraz przyjdzie – oznajmila mu, gdy odlozyla sluchawke. Odwrocila sie i przegladala jakies papiery na biurku, rozmyslnie go ignorujac. A wiec, pomyslal, wszyscy wiedza, po co tutaj przyjechalem.

Dzial zabojstw znajdowal sie w nowym budynku, przyleglym do aresztu okregowego. Panowala w nim taka nowoczesna cisza; halasy niknely w grubym brazowym dywanie i byly tlumione sztywnymi bialymi przepierzeniami, oddzielajacymi biurka detektywow od poczekalni, w ktorej pozostawiono Cowarta. Staral sie skoncentrowac na czekajacej go rozmowie, ale jego mysli krazyly gdzie indziej. Ta cisza wplywala rozpraszajaco.

Zaczal myslec o swoim domu. Jego ojciec byl kierownikiem wydawniczym malego dziennika, w sredniej wielkosci miescie w Nowej Anglii; w miasteczku przemyslowym, ktore rozroslo sie do powazniejszych rozmiarow dzieki trafnym inwestycjom wielkich korporacji, to one spowodowaly naplyw pieniedzy i ludzi, oraz pewna niezaprzeczalna oryginalnosc miejscowej architektury. Byl zamknietym w sobie mezczyzna. Ciezko pracowal, wychodzil z domu przed switem i wracal po zmierzchu. Ubieral sie w proste, granatowe lub szare garnitury, ktore wydawaly sie zwisac na jego ascetycznym, szczuplym ciele; kanciasty mezczyzna o ostrych rysach, niechetnie sie usmiechajacy, o palcach poplamionych nikotyna i farba drukarska.

Jego ojciec byl przede wszystkim nawiedzony nigdy nie konczacymi sie wzlotami i upadkami, szczegolami i dramatami dziennika. Najbardziej podniecalo go gromadzenie wiadomosci, tworzenie materialu, szczegolnie takiego, ktory trafial na pierwsza strone i przyciagal uwage. Aberracje, zlo, niegodziwosc – wtedy sztywnosc opuszczala ojca i wchodzilo w niego jakies nerwowe, wyczerpujace podniecenie, jakby byl tancerzem, ktory po wielu latach ciszy uslyszal muzyke. W takich chwilach jego ojciec zachowywal sie jak terier, gotow rzucic sie na cos i zagryzc mocno zeby, zapamietujac sie w tym bez reszty.

Czy bardzo sie roznie? – zastanawial sie. Nie bardzo. Zona zwykla go nazywac romantykiem, jakby to bylo obrazliwe. Bledny rycerz. Podniosl wzrok i spostrzegl mezczyzne wchodzacego do poczekalni. Ale z sercem brytana, pomyslal.

– Pan jest Cowart? – spytal mezczyzna w dosc przyjacielski sposob.

Cowart wstal.

– Zgadza sie.

– Nazywam sie Bruce Wilcox – mezczyzna wyciagnal dlon. – Prosze, potrwa kilka minut, zanim wroci porucznik Brown. Mozemy tutaj porozmawiac.

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату