sluchal i odpowiedzial:

– Jestes pewien, ze go oczekuja? Nie chcialbym… – Po czym zaczal kiwac glowa ze zrozumieniem, jakby rozmowca go widzial. Odlozyl sluchawke.

– W porzadku – powiedzial. – Czas na wielka wycieczke. Ma pan w hotelu jakies buty z cholewami i dzinsy? Tam, gdzie pana zabieram, nie jest zbyt przyjemnie.

Cowart przytaknal i podazyl za niskim detektywem, ktory kolysal sie, idac wzdluz korytarza, jakby rozpieral go jakis szelmowski entuzjazm.

Jechali w ostrym porannym sloncu, w nie oznakowanym samochodzie policyjnym detektywa. Wilcox odkrecil okno i wpuscil do srodka powiew cieplego powietrza. Nucil sobie fragmenty piosenek country; od czasu do czasu na wpol spiewal jakies placzliwe teksty: „Mamy nie wychowuja swoich dzieci, zeby wyrosly na detektywow do spraw zabojstw…” i szczerzyl zeby do Cowarta. Dziennikarz przygladal sie krajobrazowi i czul niepokoj. Oczekiwal od detektywa gniewu, wybuchu wrogosci i nieprzyjaznego nastawienia. Wiedzieli, po co przyjechal. Jego obecnosc mogla oznaczac dla nich jedynie klopoty – szczegolnie jesliby napisal, ze torturowali Fergusona, zeby uzyskac przyznanie do winy. Zamiast tego facet obok niego sobie nucil.

– Niech no mi pan powie – spytal w koncu Wilcox, prowadzac samochod wzdluz zacienionej ulicy – co pan sadzi o Bobbym Earlu? Byl pan w Starke, zgadza sie?

– Opowiedzial mi ciekawa historie.

– W to nie watpie. Ale co pan na jego temat sadzi?

– Nie wiem. Jeszcze nie mam zdania. – Cowart wiedzial, ze to bylo klamstwo, nie byl tylko pewien w jakim stopniu.

– Ja go rozgryzlem po pierwszych pieciu sekundach. Jak tylko go zobaczylem.

– On tez tak twierdzi.

Detektyw zasmial sie krotkim smiechem.

– Oczywiscie. Ale zaloze sie, ze nie twierdzi, iz mam racje, co?

– Nie.

– Tak tez mi sie wydawalo. W kazdym razie, jak mu tam leci?

– Wydaje sie, ze niezle. Jest rozgoryczony – odparl Cowart.

– Tak sadzilem. Jak wyglada?

– Nie jest szalencem, jesli o to panu chodzi.

Detektyw rozesmial sie.

– Nie, nie przypuszczalbym, zeby Bobby Earl mogl zwariowac. Nawet w celi smierci. Zawsze byl sukinsynem o zimnym sercu. Nie wzruszyl sie az do konca, gdy ten sedzia oswiadczyl mu, gdzie skonczy.

Wilcox wydawal sie myslec przez chwile i potrzasnal glowa na nagle wspomnienie.

– Wie pan, panie Cowart, zachowywal sie tak od pierwszej chwili, jak po niego pojechalismy. Ani mrugnal, ani mruknal, do czasu az w koncu opowiedzial nam wszystko, co zaszlo. A jak juz zaczal spowiedz, to poszlo gladko. Same fakty, Chryste. To brzmialo, jakby mowil o czyms tak normalnym jak rozdeptanie robaka. Tej nocy wrocilem do domu i tak sie upilem, ze Tanny musial przyjechac i polozyc mnie do lozka. Przerazil mnie.

– Bardzo mnie interesuje to jego przyznanie sie do winy – powiedzial Cowart.

– Tak tez sadze. Wy, dziennikarze, zawsze jestescie dokladni. – Rozesmial sie. – Coz, bedzie pan musial zaczekac na Tanny’ego. Potem opowiemy panu o tym wszystkim.

Na pewno mi opowiecie, pomyslal Cowart.

– Ale przerazil pana? – zapytal.

– Nie tyle on, ile swiadomosc, do czego jest zdolny.

Detektyw nie wdawal sie w szczegoly. Zaparkowal samochod za rogiem i Cowart zauwazyl, ze podjechali do szkoly, gdzie nastapilo uprowadzenie.

– Zaczniemy tutaj – powiedzial Wilcox. Zatrzymal samochod pod ciemna wierzba. – Tutaj wsiadla. Niech pan sie przyjrzy uwaznie.

Szybko pojechal przed siebie, skrecil w prawo z duza predkoscia, nastepnie pospieszny skret w lewo; jechal wzdluz ulicy z parterowymi domami, postawionymi w oddaleniu od jezdni, pomiedzy krzakami i sosnami.

– Widzi pan, nadal jedziemy w kierunku domu Joanie, wiec nie ma zadnych powodow do obaw. Jestesmy juz jednak poza zasiegiem wzroku kogokolwiek ze szkoly. Teraz niech pan patrzy.

Zatrzymal samochod na znaku stop przy skrzyzowaniu w ksztalcie litery Y. Wzdluz jednej z ulic staly domy, ale w wiekszych odleglosciach od siebie. Z drugiej strony skrzyzowania, przy drodze, znajdowalo sie kilka rozlatujacych sie ruder, a za nimi zaniedbane pastwisko i chylaca sie ku ziemi brazowa stodola na skraju tworzacej tunel gestwiny lasu i zawilych bagnisk.

– Ona chciala jechac ta droga – powiedzial detektyw, wskazujac w strone domow. – On pojechal ta. Moim zdaniem tutaj uderzyl ja po raz pierwszy… – Detektyw zwinal dlon w piesc i uczynil nia w strone Cowarta ruch nasladujacy cios. – Jest silny; silny jak kon. Moze nie wyglada na wielkiego chlopa, ale jest wystarczajaco duzy, zeby poradzic sobie z mala, jedenastoletnia dziewczynka. Musialo ja to piekielnie zaskoczyc. Zwalilo ja z nog, upadla na podloge…

W tym momencie zniknela cala wyluzowana jowialnosc, jaka do tej pory cechowala zachowanie detektywa. Jednym, morderczym ruchem Wilcox nagle pochylil sie i zlapal Cowarta za ramie. Tym samym ruchem wcisnal pedal gazu i samochod wystrzelil do przodu, przez moment buksujac w luznym zuzlu i piasku. Palce detektywa wpijaly sie Cowartowi w miesnie, ciagnac go na boki, tak ze nie mogl utrzymac rownowagi na siedzeniu. Wilcox poprowadzil samochod w strone drogi rozwidlajacej sie w lewo od skrzyzowania. Cowart krzyknal, chrapliwe polaczenie zaskoczenia i strachu, i probowal przytrzymac sie oparcia w dziko podskakujacym pojezdzie. Samochodem zarzucilo, gdy wjezdzal za rog, i Cowartem cisnelo o drzwi. Uscisk detektywa wzmocnil sie. On tez krzyczal; wyrzucal z siebie slowa bez sensu, twarz mial czerwona od wysilku. W kilka sekund mineli rudery, podskakujac na dziurawej drodze i pograzyli sie w chlodnych cieniach rzucanych przez otaczajacy ich las. Samochod gnal do przodu, a ciemne drzewa wydawaly sie na nich naskakiwac. Szybkosc przyprawiala o zawrot glowy. Silnik falowal i wyl, i Cowart zamarl, oczekujac, ze zaraz zderzy sie ze smiercia.

– Krzycz! – detektyw rozkazal ostro.

– Co?

– Dalej, krzycz! – wrzasnal. – Krzycz o pomoc, do cholery!

Cowart popatrzyl na czerwona twarz i szalone oczy detektywa. Glosy obydwu mezczyzn byly podniesione, zeby przekrzyczec halas rozpedzonego silnika oraz tarcia i pisku opon na szosie.

– Przestan! – krzyknal Cowart. – Co, do cholery, robisz? – Cienie i galezie migaly mu przed oczami, wyskakujac z poboczy drogi jak stada atakujacych bestii. – Stop, do cholery, stop!

Nagle Wilcox puscil go, zlapal kierownice dwiema rekami i jednoczesnie nacisnal na hamulce. Cowart wyciagnal rece, probujac sie uchronic przed wpadnieciem na przednia szybe, a samochod piszczal i tanczyl, az sie zatrzymal.

– Tak bylo – powiedzial detektyw. Oddychal szybko. Rece mu drzaly.

– Co tez, u diabla?! – wrzasnal Cowart. – Chce pan nas obu zabic?!!

Detektyw nie odpowiedzial. Po prostu odchylil glowe do tylu i szybko wciagal powietrze, jakby usilowal odzyskac kontrole, ktora stracil na skutek tej szalenczej jazdy; nagle odwrocil sie do Cowarta i wpil w niego male, zmruzone oczy.

– Spokojnie, Panie Dziennikarzu – rzekl wolno. – Niech pan sie rozejrzy.

– Jezu, po co to przedstawienie?

– Zeby pokazac panu, jak bylo naprawde.

Cowart wzial gleboki oddech.

– Przez te szalona jazde i probe zabicia nas?

– Nie – detektyw usmiechnal sie i zajasnialy jego rowne biale zeby. – Po prostu pokazalem panu, jak latwo bylo Fergusonowi zabrac to male dziecko z cywilizacji do tej pieprzonej dzungli. Niech pan sie rozejrzy. Sadzi pan, ze ktos uslyszy, jak bedzie pan wolal o pomoc? Kto tu przyjdzie i panu pomoze? Niech pan popatrzy, gdzie sie pan znalazl, panie Cowart. Co pan widzi?

Cowart wyjrzal przez okno; zobaczyl ciemne bagnisko i las rozciagajacy sie wokol niego jak woal.

– Widzi pan kogos, kto moglby panu pomoc?

– Nikogo.

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату