Detektyw poprowadzil Cowarta przez mrowie biurek do oszklonego gabinetu w rogu; jego okna wychodzily na stanowiska pracy. Na drzwiach widnial napis: PORUCZNIK T.H. BROWN, WYDZIAL ZABOJSTW. Wilcox zamknal drzwi i usadowil sie za wielkim szarym biurkiem, wskazujac Cowartowi miejsce naprzeciwko.

– Dzis rano mielismy niewielki wypadek lotniczy – zaczal, przekladajac jakies dokumenty na biurku. – Maly piper cub podczas zajec szkoleniowych spadl na skraju bagniska. Tanny musial tam pojechac i dopilnowac wydobycia pilota i ucznia. Niewdzieczna robota. Najpierw trzeba przebrnac przez to cale bloto, zeby dostac sie do samolotu. Potem wyciagnac zaloge. Podobno byl pozar. Czy mial pan kiedys do czynienia ze spalonym cialem? Boze, to dopiero miazga. Prawdziwa miazga.

Detektyw potrzasnal glowa wyraznie zadowolony, ze udalo mu sie uniknac tej roboty.

Cowart przyjrzal sie detektywowi. Byl krepym, niskim mezczyzna o dlugich, ale zaczesanych do tylu wlosach i swobodnym sposobie bycia; mial prawdopodobnie okolo trzydziestki. Wilcox zdjal sportowa kurtke – przyozdobiona krzykliwym wzorem w czerwone kwadraty – i przewiesil ja przez oparcie. Kolysal sie na krzesle, jak czlowiek, ktory ma ochote polozyc nogi na biurku. Cowart ujrzal szerokie bary i mocne ramiona, ktore bardziej pasowalyby do znacznie wyzszego mezczyzny.

– …W kazdym razie – kontynuowal detektyw – wyciaganie cial to jedna z nieprzyjemnych stron tego zawodu. Na ogol to ja dostaje takie zadania… – Wyciagnal ramie i napial miesnie. – W szkole cwiczylem zapasy i jestem niewysoki, wiec potrafie sie wslizgnac w miejsce o polowe mniejsze niz inni faceci. Pewnie w Miami maja technikow, ekipy ratownicze i tym podobne, ktore zajmuja sie trupami. Tutaj to nam przypada w udziale. Jak ktos umrze, sprawa nalezy do nas. Najpierw ustalamy, czy to bylo morderstwo, czy nie. Oczywiscie to nie takie trudne, gdy przed toba lezy na ziemi roztrzaskany, dymiacy samolot. Potem ich odsylamy do kostnicy.

– No i jak sie kreci interes? – spytal Cowart.

– Smierc zawsze wyrabia norme – odparl detektyw. Rozesmial sie krotko. – Zadnych opoznien. Zadnych urlopow. Zadnych przestojow. Caly czas rownomierna praca. Do diabla, powinni stworzyc zwiazki zawodowe wylacznie dla detektywow do spraw zabojstw. Zawsze gdzies ktos umiera.

– A co z morderstwami? Tutaj…

– Pewnie pan slyszal, ze borykamy sie tu na Wybrzezu Zatokowym z problemem narkotykow. Czy ladnie to ujalem? Problem narkotykow. Brzmi dosyc niewinnie. Moim zdaniem to raczej narkotykowy huragan. W kazdym razie, bez watpienia przysparza nam troche dodatkowej pracy.

– To cos nowego.

– Racja. Od kilku lat.

– A poza handlem narkotykami?

– Klotnie rodzinne. Pozbawienie zycia w wyniku katastrof samochodowych. Od czasu do czasu jacys poczciwi staruszkowie postrzelaja sie lub pokluja nozem przy kartach albo o kobiety czy o walki psow. W Pensacola mamy troche wielkomiejskich problemow. Szczegolnie z rekrutami. Wie pan, bojki w barach. Niezle kwitnie tam prostytucja, a to tez prowadzi do walk na noze i strzelanin. Noze sprezynowe i male pistolety, kaliber trzydziesci dwa, z kolba z macicy perlowej. Tego pewnie sie pan spodziewal, jak sadze. Nic nadzwyczajnego.

– A Joanie Shriver?

Detektyw przerwal i namyslil sie, zanim odpowiedzial.

– To bylo cos innego.

– Dlaczego?

– Po prostu to bylo cos innego. To bylo… – Zawahal sie, zacisnal nagle dlon w piesc i zamachal nia przed soba w powietrzu. – Wszyscy to czuli. To bylo… – Znowu przerwal i wzial gleboko wdech. – Powinnismy poczekac na Tanny’ego Browna. Tak naprawde to byla jego sprawa.

– Wydawalo mi sie, ze ma na imie Theodore.

– Bo ma. Tanny to jego przezwisko. Przed nim byl jego tata. Jego tata prowadzil dodatkowo farbiarnie skor. Zawsze mial na dloniach i rekach czerwony barwnik, wie pan, tanine. Tanny pracowal u niego przez cala szkole srednia i potem, gdy przyjezdzal z uniwersytetu na wakacje. Wtedy przylgnelo do niego to przezwisko. Chyba nikt oprocz jego mamy nigdy nie zwracal sie do niego Theodore. – Wilcox wymawial to imie Seeodoor.

– Obydwaj jestescie miejscowi. Mam na mysli…

– Wiem, co pan ma na mysli. Jasne, ale Tanny jest ode mnie dziesiec lat starszy. Wychowal sie w Pachouli. Chodzil do liceum. Byl wtedy niezlym sportowcem. Wyjechal na Uniwersytet Stanowy Florydy i gral tam w druzynie futbolowej, ale skonczyl taplajac sie w dzungli w Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Wrocil do domu z kilkoma orderami, skonczyl szkole i dostal prace w policji. Ja bylem milosnikiem marynarki wojennej. Moj tata przez lata byl wyzszym oficerem strazy przybrzeznej. Po szkole sredniej po prostu sie obijalem. Przez krotki czas uczylem sie w szkole pomaturalnej. W koncu zdalem egzaminy do akademii policyjnej i tam zostalem. To moj tata pokierowal mnie do pracy w policji.

– Od jak dawna pracuje pan w wydziale zabojstw?

– Ja? Od jakichs trzech lat. Tanny pracuje tu dluzej.

– Podoba sie panu?

– To cos innego. Duzo ciekawsze niz jezdzenie wozem patrolowym. Trzeba pracowac glowa. – Postukal sie w czolo.

– A Joanie Shriver?

Detektyw skulil barki, jakby chcial sie w nich skryc.

– To byla moja pierwsza prawdziwa sprawa. Wie pan, wiekszosc morderstw, jakie tutaj mamy, to morderstwa podmiotowe. Tak je nazywamy. Przyjezdza sie na miejsce i zabojca stoi tuz obok ofiary…

To byla prawda. Cowart przypomnial sobie, jak Vernon Hawkins mowil, ze kiedy przyjezdza na miejsce zabojstwa, zawsze najpierw rozglada sie za osoba, ktora nie placze, ale stoi z szeroko otwartymi oczami, w stanie szoku, oszolomiona. To zabojca.

– … Czy teraz te zabojstwa w zwiazku z narkotykami. Ale to na ogol tylko zbieranie trupow. Wie pan, jak na to mowia w biurze adwokata stanowego? Zbrodnicze odpadki. Naprawde nikt nie oczekuje wytoczenia sprawy o zabojstwo na podstawie ciala znalezionego w wodzie, po trzech dniach moczenia sie; ciala, przy ktorym nie ma dokumentow tozsamosci i ktoremu, jak rybki zrobia swoje, nie pozostaje zbyt wiele z twarzy. Jedna rana postrzalowa z tylu glowy. Drogie dzinsy i zlote lancuchy. Nie, takich po prostu oznacza sie metka i wsadza do plastikowego worka. Ale mala Joanie, rany, ona miala twarz. Ona nie byla jakims kolumbijskim, anonimowym handlarzem narkotykami. To bylo cos innego.

Przerwal i zastanawial sie. Potem dodal:

– Ona byla jakby mala siostrzyczka nas wszystkich.

Detektyw Wilcox chcial jeszcze cos powiedziec, kiedy zadzwonil telefon na biurku. Odebral go, wymamrotal kilka slow powitania, posluchal i oddal sluchawke Cowartowi.

– To szef. Chce z panem mowic.

– Tak?

– Pan Cowart? – Uslyszal powolny, odlegly, rowny, gleboki glos, nie zdradzajacy zadnych poludniowych nalecialosci, do ktorych juz zaczynal sie przyzwyczajac. – Tu porucznik Brown. Bede musial jeszcze troche zostac tutaj, na miejscu katastrofy lotniczej.

– Czy jest jakis problem?

Mezczyzna wybuchnal krotkim, gorzkim smiechem.

– To chyba zalezy od punktu widzenia. Nic, czego nie mozna by sie spodziewac przy okazji spalonego samolotu, martwego pilota i ucznia, zatopionych w trzymetrowej glebokosci bagnie, dwoch rozhisteryzowanych zon, wscieklego wlasciciela szkoly pilotazu i dwoch straznikow parku narodowego, wkurzonych, bo samolot spadl w samym srodku rezerwatu ptakow.

– Coz, z przyjemnoscia zaczekam…

Detektyw przerwal:

– Mysle, ze bedzie rozsadniej, jesli detektyw Wilcox zabierze pana na miejsce, gdzie znaleziono cialo Joanie Shriver. Jest jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, ktore, mam nadzieje, pomoga panu w napisaniu panskiego artykulu. Zanim skonczycie, ja juz bede mogl stad wyjechac i bedziemy mogli swobodnie porozmawiac o Robercie Earlu Fergusonie i popelnionej przez niego zbrodni.

Cowart wsluchiwal sie w ten szybki, stanowczy glos. Porucznik mowil jak czlowiek, ktory potrafi zamienic porade w rozkaz jedynie dzieki obnizeniu tonu glosu.

– Tak bedzie dobrze. – Cowart oddal sluchawke z powrotem detektywowi Wilcoxowi, ktory przez chwile

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату