– Naprawde nie ma sprawy, panienko. Ale Bobby Earl wyjechal z Pachouli. Wrocil do Newark w New Jersey. Nie wiem, po co pan Cowart wracalby do Pachouli.

– Och! – wykrzyknela, nadajac swemu glosowi wyraz kompletnego zaskoczenia i bezradnosci. – Zbiera material do artykulu opisujacego nastroje po egzekucji Blaira Sullivana. Czy uwaza pan, ze pan Cowart moglby wobec tego pojechac do Newark? Niewiele nam powiedzial o swoich planach, a naprawde musimy sie z nim porozumiec. Czy ma pan moze tamtejszy adres? Bardzo mi przykro, ze tak pana niepokoje, ale nigdzie nie mozna znalezc notatnika z adresami z biurka pana Cowarta.

– Nie mam w zwyczaju wydawania czyichs adresow – oznajmil niechetnie adwokat.

– Och – grala dalej roztrzepana szczebiotke – no tak. Nie pomyslalam o tym. Kurcze, jak ja go teraz znajde? Moj szef urwie mi chyba glowe. Czy wie pan moze, jak moglabym trafic na jego slad tam, na polnocy?

Adwokat zawahal sie.

– Ach, co tam – powiedzial w koncu. – Zaraz go pani podam. Ale musi mi pani obiecac, ze nie bedzie nigdzie opublikowany i w ogole nikomu innemu go pani nie poda. Dobrze? Pan Ferguson bardzo stara sie o tym wszystkim zapomniec. Chce zaczac zyc normalnie.

– Naprawde, poda mi pan? Obiecuje, nikomu. Wiem, jak to jest – prawie krzyczala z udawanym entuzjazmem.

– Prosze sekundke poczekac – powiedzial adwokat. – Poszukam go dla pani.

Czekala. Male klamstewka i gra nie przyszly jej trudno. Zastanawiala sie, czy uda jej sie zlapac nastepny samolot na polnoc. Nie wiedziala jeszcze, co zrobi, kiedy odnajdzie Fergusona, jednego wszakze byla pewna: odpowiedzi na wszystkie jej pytania krazyly gdzies w poblizu tego czlowieka. Oczami wyobrazni napotkala jego wzrok, patrzacy na nia ze zdjecia w gazecie. Niewinny czlowiek.

Rozdzial siedemnasty

NEWARK

Samolot zaczynal wyraznie schodzic do ladowania, chowajac sie na chwile w cienkiej zaslonie chmur, spoza ktorej wylonilo sie zblizajace sie coraz bardziej lotnisko. Miasto wygladalo z tej wysokosci jak klocki dziecka, rozrzucone niecierpliwa reka po kolorowym dywanie. Slabe, wczesnowiosenne slonce oswietlalo grupke biurowcow. Patrzac przez okno, niemalze czula wilgotny chlod pierwszych dni kwietnia i zatesknila nagle za nieustepliwym goracem Florida Keys. Nastepnie odsunela od siebie wszystkie mysli, oprocz jednej: jak sie zachowac wzgledem Fergusona.

Ostroznie, zdecydowala. Grac z nim jak z silna ryba zlapana na cienka zylke; zbyt gwaltowny ruch, czy tez zbyt wielki nacisk zerwie zylke i tyle go bedziesz widziala. Zreszta masz tylko do dyspozycji wyjatkowo cienka nic. Przeciez nic wlasciwie nie wiazalo Fergusona z morderstwami na Tarpon Drive, oprocz obecnosci jednego dziennikarza. Zadnych swiadkow, odciskow palcow czy probek krwi. Nawet nie modus operandi. Morderstwo malej dziewczynki, majace wyrazne podloze seksualne, niewiele mialo wspolnego z rzezia dwojki staruszkow. A jesli wierzyc Cowartowi i jego gazecie, Ferguson nie byl nawet winny pierwszej czesci tego rownania.

Samolot cial przestrzen rownym lukiem, odslaniajac szeroka wstege autostrady New Jersey Turnpike, zdazajacej wezowymi skretami z polnocy na poludnie. Ogarnelo ja nagle przygnebienie. Wyrzucala sobie, ze bez zastanowienia wyruszyla w pogon za potwierdzeniem wlasnej, dzikiej hipotezy. Byla nawet taka chwila, w ktorej chciala zlapac pierwszy powrotny samolot na Floryde, by stanac grzecznie do pracy przy boku Weissa. Wszystko wydawalo sie takie jasne, gdy byla jeszcze w hallu „Journala”. Zasnute, szare niebo nad New Jersey zdawalo sie szydzic z przepelniajacej ja nagle niepewnosci.

Zastanawiala sie, czy Ferguson nauczyl sie czegos za pierwszym razem. Jego obraz, ktory miala w glowie, podkolorowany jeszcze slowami Cowarta, przedstawial inteligentnego, wyksztalconego czlowieka, w niczym nie przypominajacego przecietnego wieznia. Niedobrze, pomyslala. Jednym z kontrowersyjnych truizmow, o ktorych wiedzial kazdy policjant, byl fakt, ze niekoniecznie trudniej jest podstawic noge komus, kogo podejrzewaja wszyscy. Czasami nawet latwiej. Jak uwazala jednak, w przypadku Fergusona bylo inaczej. Ale… przypomniala sobie pewna chwile sprzed szesciu lat. Byla wtedy na lodzi rybackiej ojczyma. Wyplyneli przed wieczorem, korzystajac z sily odplywu, przelewajacego sie miedzy filarami niezliczonych mostow laczacych wysepki Keys. Klient mial wlasnie na wedce wielkiego nitkopletwa, dobrze ponad szescdziesiat kilogramow. Ryba dwukrotnie wyskoczyla z wody, wstrzasajac skrzelami, szarpiac i skrecajac sie na wszystkie strony, nastepnie zwalila sie w dol, srebrzysty, sliski ksztalt, gladko przecinajacy ciemniejaca ton. Plynela z pradem, wykorzystujac opor wody w walce z naprezona lina. Klient radzil sobie dzielnie, z zacieciem, stekajac czasem z wysilku, stojac na szeroko rozstawionych nogach, z plecami wygietymi w luk, walczac z witalnoscia ryby juz prawie od godziny. Wielka ryba nie przestawala przec naprzod, odwijajac coraz wiecej zylki z kolowrotka, kierujac sie w strone filarow mostu.

Madra ryba, pomyslala. Mocna ryba. Wiedziala, ze jezeli uda jej sie tam doplynac, moze zerwac line o kant slupa. Musiala tylko otrzec napieta, pojedynczo skrecana zylke o filar. Ryba znala juz smak haczyka. Wiedziala, co to bol, znala sile liny ciagnacej ja bezlitosnie na powierzchnie. Znajomosc rzeczy wzmocnila ja. W jej walce nie bylo paniki. Tylko stala, inteligentna dzikosc, dazaca uparcie w strone mostu – i ratunku.

To, co zrobila, wydawalo sie szalenstwem. Skoczyla w strone mezczyzny, w sekundzie znajdujac sie przy jego boku. Jednym wprawnym, impulsywnym ruchem zaklinowala kolowrotek. Nastepnie wrzasnela:- „Przerzuc ja! Przerzucaj!” Mezczyzna spojrzal dziko. Wtedy, nie zastanawiajac sie, co robi, chwycila oburacz kij jego wedki, wyrwala mu go i wyrzucila za burte. Wedzisko zostawialo za soba mala bruzde, oddalajac sie coraz bardziej w oszalamiajacym pedzie.

– Co, u diabla… – zaczal mezczyzna z nie ukrywana zloscia, po to by za chwile przerwac, gdy jej ojczym szybkim ruchem steru zawrocil lodke w kanale i przeplynal pedem pod mostem, prawie ocierajac sie o filar. Za chwile mogla podziwiac cien ojczyma na mostku, przebijajacego wzrokiem zapadajaca ciemnosc, wreszcie bez slowa wskazujacego jakis ksztalt na wodzie. Spojrzeli w tamta strone i dostrzegli wedke, z korkiem podskakujacym na powierzchni. Gdy podplyneli blizej, pochylila sie i wyciagnela wedke, jednoczesnie zwalniajac blokade kolowrotka.

– Teraz – powiedziala do rybaka – doprowadz go.

Mezczyzna sciagnal wedke, usmiechajac sie szeroko, gdy poczul ciezar na drugim koncu linki. Nadal zahaczony nitkopletw wystrzelil nagle nad wode. Szok i zaskoczenie, spowodowane naglym i juz niespodziewanym bolem wbijajacego sie ponownie haczyka, zmusily go do jeszcze jednego, wspanialego zrywu. Przeplynal jak strzala w powietrzu, rozpryskujac czarne strumienie wody. Wiedziala jednak, ze to ostatni wysilek ryby; nerwowe drgniecia wspanialego tulowia zwiastowaly rychla porazke. Jeszcze dziesiec minut i mieli nitkopletwa tuz przy prawej burcie. Wyciagnela go ostroznie z wody. Po niezliczonych blyskach aparatow fotograficznych oddano rybe wodom kanalu. Andrea wychylila sie przez burte, delikatnym masazem przywracajac ja do zycia, trzymajac w obu dloniach imponujacych rozmiarow cielsko. Zanim jednak zwrocila jej wolnosc, zlapala jedna z polyskujacych lusek wielkosci srebrnej poldolarowki i oderwala ja. Wlozyla luske do kieszeni koszuli, patrzac, jak ogromny ksztalt oddala sie powoli, przecinajac ogonem ciepla wode. Madra ryba. Mocna ryba. Ale ja bylam madrzejsza i to mnie wzmocnilo. Przywolala raz jeszcze obraz Fergusona. Juz raz zlapany, pomyslala. Samolot zabuczal i podskoczyl, zatrzymujac sie. Zabrala swoje rzeczy i skierowala sie w strone wyjscia.

Kapitan z komendy policji w Newark przydzielil Andrei Shaeffer dwoch umundurowanych policjantow, ktorzy mieli jej towarzyszyc do mieszkania Fergusona. Po krotkim przedstawieniu sie i kilku zdawkowych zdaniach powiezli ja przez miasto pod adres, ktory podala.

Patrzyla w milczeniu na ulice, przywodzace na mysl przedsionek piekla. Mijane domy nie roznily sie niczym; przybrudzona cegla i beton, upstrzone gesto sadza i beznadziejnoscia. Nawet slonce, przedostajace sie miedzy domami, wydawalo sie szare. Po obu stronach trwala nie konczaca sie procesja malych firm, sklepow z uzywana odzieza, barow z tanim winem, lombardow, sklepow z gospodarstwem domowym i wystaw z meblami do wynajecia, a wszystkie przyklejone do zasmieconego chodnika, jakby ostatkiem sil walczace, by nie spasc na ulice. W kazdym oknie widnialy grube czarne kraty – koniecznosc codziennosci w miescie. Na kazdym rogu wyrastala

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату