mowia.
— No to pal cie licho. O, Czaczua sie pojawil. Zapytaj go o „Spadajace gwiazdy”. Cos tam mu sie udalo wykryc, chwalil sie dzisiaj. Tylko pamietaj, on jest bardzo skromny, bedzie zaprzeczal, ale ty sie nie poddawaj, zbajeruj go jak trzeba, bedziesz mial material jak ta lala!
Kensi, rozsuwajac krzesla, ruszyl w strone Czaczuy, ktory siedzial ponuro nad cienkim kotletem. Andrzej usmiechnal sie msciwie niespiesznie poszedl do wyjscia. Warto byloby poczekac, posluchac wrzaskow Czaczuy. Szkoda, ze nie ma czasu… No, panie Katz-man, ciekawe, co tam u pana slychac? I bron pana Bog znowu udawac glupka. Nie bede tego tolerowal, panie Katzman…
W pokoju trzydziesci szesc palily sie wszystkie mozliwe swiatla. Pan Katzman stal oparty plecami o otwarty sejf i goraczkowo kartkowal jakies akta, z przyzwyczajenia szarpiac brodawke i szczerzac sie nie wiadomo do kogo.
— Do diabla! — wykrzyknal zaklopotany Andrzej. — Kto ci pozwolil? Co to za zwyczaje, do cholery!…
Izia popatrzyl na niego bezmyslnymi wzrokiem, wyszczerzyl sie jeszcze bardziej i powiedzial:
— Nigdy bym nie przypuszczal, zescie tyle namacili z tym Czerwonym Budynkiem.
Andrzej wyrwal mu teczke, zatrzasnal metalowe drzwiczki, chwycil Izie za ramie i popchnal w strone taboretu.
— Siadajcie, Katzman — hamowal sie ostatkiem sil. Z wscieklosci robilo mu sie ciemno przed oczami. — Napisal pan?
— Posluchaj — zaczal Izia. — Wszyscy jestescie idiotami!… Siedzi was tutaj stu piecdziesieciu kretynow i zaden nie moze zrozumiec…
Ale Andrzej nie patrzyl na niego. Patrzyl na kartke z naglowkiem „Zeznania oskarzonego I. Katzmana”. Nie bylo na niej zadnych zeznan, widnial za to rysunek meskiego czlonka naturalnej wielkosci.
— Lajdak — powiedzial Andrzej i stracil oddech. — Bydle. Zlapal sluchawke i trzesacym sie palcem wykrecil numer.
— Fritz? Mowi Woronin. — Wolna reka rozerwal kolnierzyk. — Jestes mi bardzo potrzebny. Prosze cie, przyjdz do mnie.
— O co chodzi? — zapytal niezadowolony Heiger. — Wlasnie szedlem do domu.
— Bardzo cie prosze! — Andrzej podniosl glos. — Przyjdz zaraz!
Odlozyl sluchawke i spojrzal na Izie. Poczul, ze nie moze na niego patrzec i zwrocil wzrok przez niego. Izia bulgotal i chichotal na swoim taborecie, zacieral rece i zadowolony z siebie przez caly czas perorowal z obrzydliwa nonszalancja. Mowil o Czerwonym Budynku, o sumieniu, o sledczych idiotach. Andrzej nie sluchal i nie slyszal. Decyzja, ktora podjal, przepelniala go strachem i jakas diabelska radoscia. Wszystko sie w nim trzeslo z podniecenia, czekal i nie mogl sie doczekac, kiedy wreszcie otworza sie drzwi i do pokoju wejdzie ponury i zly Fritz. Wtedy ta wstretna, zadowolona twarz zmieni sie, wykrzywi przerazeniem, hanbiacym strachem… Zwlaszcza jesli Fritz przyjdzie z Romerem. Juz sam wyglad Romera robil niezle wrazenie: zwierzeca wlochata morda z rozbitym nosem.. Andrzej poczul chlod na karku. Oblal go zimny pot. W koncu wszystko mozna bylo jeszcze odkrecic. Jeszcze mozna powiedziec: „Wszystko w porzadku, Fritz, wszystko gra, przepraszam, ze cie niepokoilem…”
Drzwi otworzyly sie i wszedl posepny i niezadowolony Fritz Heiger.
— No, o co chodzi? — zapytal i w tym samym momencie zobaczyl Izie. — A, czesc! — powiedzial, usmiechajac sie. — Co wy tu robicie w srodku nocy? Spac pora, zaraz ranek…
— Sluchaj, Fritz! — zawyl radosnie Izia. — Chociaz ty wytlumacz temu balwanowi! Jestes tu chyba jakims naczelnikiem…
— Oskarzony, milczec! — ryknal Andrzej i uderzyl piescia w stol.
Izia umilkl, a Fritz blyskawicznie sprezyl sie i popatrzyl na Izie j jakos inaczej.
— To bydle robi sobie zarty ze sledztwa — wycedzil przez zeby Andrzej, starajac sie uspokoic drzenie ciala. — To bydle sie zapiera, Wez go, Fritz, i niech on powie to, o co sie go pyta.
Przezroczyste nordyckie oczy Fritza otworzyly sie szeroko.
— A o co sie go pyta? — zapytal z radosna gotowoscia.
— Niewazne — mruknal Andrzej. — Dasz mu papier, on sam napisze. I niech powie, co bylo w teczce.
— Jasne. — Fritz odwrocil sie do Izi.
Izia ciagle jeszcze nie rozumial. Albo nie wierzyl. Powoli pocieral rece i niepewnie szczerzyl zeby.
— No to co, moj Zydzie, idziemy? — zapytal lagodnie Fritz. Posepnosc i niezadowolenie znikly bez sladu. — Rusz no sie, kochaniutki!
Izia zwlekal, wiec Fritz wzial go za kolnierz, odwrocil i pchnal na drzwi. Izia stracil rownowage i przytrzymal sie futryny. Zbladl. Zrozumial.
— Chlopaki — powiedzial przestraszony. — Chlopaki, poczekajcie…
— Jakby co, to jestesmy w piwnicy — zamruczal aksamitnie Fritz, usmiechnal sie do Andrzeja i wypchnal Izie na korytarz.
Koniec. Czujac wewnatrz wstretny, mdlacy chlodek, Andrzej przeszedl sie po gabinecie i pogasil zbedne swiatla. Koniec. Usiadl przy stole i siedzial tak jakis czas, opierajac glowe na dloniach. Mial wrazenie, ze zaraz straci przytomnosc, oblewal go zimny pot. W uszach mu szumialo, a poprzez ten szum slyszal gluchy, zalosny, zrozpaczony, przerazony glos Izi: „Chlopaki, poczekajcie… Chlopaki, poczekajcie…” Slyszal tez grzmiaca uroczysta muzyke, tupot i szuranie po parkiecie, brzek naczyn i niewyraznie mamlanie: „.. Kieliszek kiuhaso i anianiasa!…” Oderwal rece od twarzy i przez chwile bezmyslnie wpatrywal sie w rysunek meskiego czlonka. Potem wzial kartke i zaczal ja drzec na dlugie, waskie paski. Wyrzucil ten papierowy makaron do kosza na smieci i znowu schowal twarz w dloniach. Koniec. Pozostawalo tylko czekac. Uzbroic sie w cierpliwosc i czekac. Wtedy sie okaze, ze tak musialo byc. Mdlosci mina i mozna bedzie odetchnac z ulga.
— Tak, Andrzeju, czasem trzeba pogodzic sie nawet z tym — uslyszal znajomy, spokojny glos.
Z taboretu, na ktorym kilka minut temu siedzial Izia, z noga zalozona na noge i dlugimi bialymi palcami splecionymi na kolanie, patrzyl na niego smutny Nauczyciel ze zmeczona twarza. Leciutko kiwal glowa, kaciki ust mial zalosnie opuszczone.
— W imie Eksperymentu? — zapytal ochryple Andrzej.
— W imie Eksperymentu rowniez — odpowiedzial Nauczyciel. — Ale przede wszystkim dla samego siebie. Objazdu nie ma. Musimy przejsc takze i przez to. Sa nam potrzebni ludzie, ale nie wszyscy. Sa nam potrzebni konkretni ludzie.
— Jacy?
— Tego wlasnie nie wiemy — w glosie Nauczyciela dzwieczal lekki zal. — Wiemy tylko, jacy ludzie nie sa nam potrzebni.
— Tacy jak Katzman?
Nauczyciel odpowiedzial oczami, ze tak.
— A tacy jak Romer?
Nauczyciel usmiechnal sie.
— Tacy jak Romer nie sa ludzmi. To zywe narzedzia, Andrzeju. Tacy jak Romer sa wykorzystywani dla dobra takich jak Wan, jak wujek Jura… rozumiesz?
— Tak, ja tez tak uwazam. Przeciez innej drogi nie ma, prawda?
— Prawda. Nie ma.
— A Czerwony Budynek? — zapytal Andrzej.
— Bez niego tez nie mozna. Bez niego kazdy moglby, niezauwazalnie dla samego siebie, stac sie taki jak Romer. Jeszcze nie rozumiesz, ze Czerwony Budynek to koniecznosc? A czy ty jestes taki sam, jak byles rano?
— Katzman twierdzi, ze Czerwony Budynek to majaczenie wzburzonego sumienia.
— No coz, Katzman jest inteligentny. Mam nadzieje, ze z tym sie zgodzisz?
— Oczywiscie — odparl Andrzej. — I wlasnie dlatego jest niebezpieczny.
Nauczyciel znowu odpowiedzial samymi oczami — tak.
— Boze — powiedzial z zaloscia Andrzej. — Gdyby tak mozna bylo wiedziec, jaki jest cel Eksperymentu! Tak latwo sie zaplatac, tak sie wszystko pomieszalo… Ja, Heiger, Kensi… Czasem mi sie wydaje, ze rozumiem, ze mamy ze soba cos wspolnego, a kiedy indziej wychodzi z tego jakis balagan, slepa uliczka… Przeciez Heiger to byly faszysta, nawet teraz… Nawet teraz czuje do niego niechec, nie jak do czlowieka, ale jak do gatunku, jak…