— Doskonale pana rozumiem, panie Paprikaki — glos Andrzeja tchnal niezwyklym opanowaniem. — Ale przeciez widzi pan, ze wybor jest wyjatkowo stonowany. Niech pan zrozumie, ze wlasnie ze wzgledu na ciezkie czasy nie mozemy przytakiwac rzadowi. Wlasnie dlatego, ze grozi nam powstanie zdeklasowanych elementow i farmerow, powinnismy zrobic wszystko, zeby rzad zaczal myslec. To jest nasz obowiazek, panie Paprikaki!

— Nie podpisze wyboru — powiedzial cicho Paprikaki.

Kensi zaklal szeptem.

— Bedziemy zmuszeni wypuscic gazete bez panskiej sankcji — westchnal Andrzej.

— Bardzo dobrze — powiedzial Paprikaki ze znuzeniem. — Milutko. Cudownie. Na gazete naloza kare, a mnie aresztuja. Was tez aresztuja. I wycofaja naklad.

Andrzej wzial do reki ulotke „Pod sztandarem Radykalnego Odrodzenia” i pomachal nia przed nosem cenzora.

— A dlaczego nie aresztuja Fritza Heigera? — zapytal. — Ilu cenzorow tej gazetki aresztowano?

— Nie wiem — odpowiedzial Paprikaki z rozpacza. — Co mnie to; obchodzi? Heigera tez kiedys aresztuja, doigra sie…

— Kensi, ile mamy w kasie? Starczy na kare?

— Zrobimy zbiorke wsrod pracownikow — powiedzial rzeczowo Kensi i wstal. — Ide powiedziec lamaczowi, zeby zaczynal. Jakos sie wywiniemy…

Poszedl w strone drzwi, a cenzor patrzyl zalosnie w slad za nim, wzdychal i pociagal nosem.

— Serca nie macie — mamrotal. — Rozumu tez nie. Zoltodzioby…

Kensi zatrzymal sie na progu.

— Andrzej, na twoim miejscu mimo wszystko poszedlbym do merostwa i ponaciskal na wszystkie mozliwe dzwignie.

— Jakie tam dzwignie… — powiedzial posepnie Andrzej.

Kensi od razu wrocil do stolu.

— Idz do zastepcy doradcy politycznego. Bylo nie bylo, to tez Rosjanin. Wodke z nim piles.

— Po mordzie tez mu nieraz nakladlem — odpowiedzial ponuro Andrzej.

— To nic, on nie jest pamietliwy. A poza tym wiem na pewno, ze bierze.

— A ktory tam nie bierze? — zdziwil sie Andrzej. — Przeciez nie o to chodzi. — Westchnal. — No dobra, pojde. Moze sie czegos dowiem… A co zrobimy z Paprikakim? On zaraz pobiegnie zadzwonic… Pobiegnie pan, prawda?

— Pobiegne — przytaknal bez entuzjazmu Paprikaki.

— Zaraz go zwiaze i wladuje do szafy! — Kensi zadowolony usmiechnal sie szeroko.

— No i po co to… — westchnal Andrzej. — Po co od razu „zwiaze, wladuje”… Zamknij go w archiwum, tam nie ma telefonu.

— To jest gwalt — zauwazyl Paprikaki z godnoscia.

— A jak pana aresztuja, to nie bedzie gwalt?

— Ja przeciez nie protestuje! — zawolal Paprikaki. — Ja tylko tak… zauwazylem…

— Idz, Andrzej, idz — niecierpliwil sie Kensi. — Dam sobie rade, nic sie nie boj.

Andrzej podniosl sie. Sapiac i powloczac nogami doczlapal do wieszaka i wzial plaszcz. Beret mu sie gdzies zapodzial, szukal go wsrod jakichs kaloszy, zapomnianych przez petentow za starych, dobrych czasow, nie znalazl, zaklal i wyszedl do przedpokoju. Cherlawa sekretarka podniosla na niego przestraszone szare oczy. Sierota boza. Jak ona sie nazywa?…

— Ide do merostwa — oswiadczyl ponuro.

W redakcji wszystko szlo swoim trybem. Ktos darl sie przez telefon, ktos pisal cos na krawedzi stolu, ktos ogladal mokre zdjecia, ktos pil kawe, kurierzy miotali sie z teczkami i papierami, pelno byto dymu i smieci. Kierownik dzialu literatury, fenomenalny osiol w zlotych binoklach, byly kreslarz z jakiegos quasi-panstwa w rodzaju Andory, przemawial pompatycznie do znudzonego autora: „Pan, gdzies przesadzil, nie starczylo panu poczucia umiaru, material okazal sie silniejszy od pana i bardziej labilny…” Nakopac by mu, pomyslal Andrzej przechodzac. Nagle przypomnial sobie, jak mu sie to wszystko podobalo, jakie wydawalo sie nowe, interesujace — i to tak niedawno! — jakie przyszlosciowe, potrzebne, wazne…

Szefie, jedna chwileczke! — krzyknal za nim Danny Lee, kierownik dzialu listow i chcial go dogonic, ale Andrzej, nie odwracajac sie, machnal tylko reka. Nakopac…

Wychodzac z bramy zatrzymal sie i podniosl kolnierz plaszcza. Na ulicy ciagle lomotaly wozy. Wszystkie jechaly w jedna strone — do centrum, do merostwa. Andrzej wcisnal rece glebiej w kieszenie i, garbiac sie, poszedl w tym samym kierunku. Po dwoch minutach zdal sobie sprawe, ze idzie obok olbrzymiego wozu z kolami wzrostu czlowieka. Woz wlokly dwa kolosalne konie, najwidoczniej zmeczone dluga droga. Przez wysokie boki nie dalo sie dostrzec ladunku, za to dobrze bylo widac woznice na kozle — a raczej nie tyle samego woznice, ile wielki brezentowy plaszcz z trojkatnym kapturem. Z samego woznicy Andrzej zauwazyl tylko Sterczaca do przodu brode. Przez skrzyp kol i stukot kopyt uslyszal, ze furman wydawal jakies niezrozumiale dzwieki: moze poganial konie, a moze, prostoduszny wiesniak, po prostu puszczal gazy.

Ten tez do Miasta, pomyslal Andrzej. Dlaczego? Chleba tu nie dostana, a zreszta po co im chleb, chleb maja. I w ogole wszystko maja, nie to co my, miastowi. Nawet bron maja. Czyzby rzeczywiscie chcieli urzadzic tu rzez? Niewykluczone. Tylko co im z tego przyjdzie? Mieszkania beda szabrowac? Nic nie rozumiem.

Przypomnial sobie wywiad z farmerami i rozczarowanie Kensiego, ktory go przeprowadzal. Przepytal prawie pol setki chlopow na placu przed merostwem. „Jak narod, tak i my… Znudzilo mi sie siedzenie na bagnach, mysle sobie, przyjade… Nic pan nie mow, panie, czego te ludzie jada, dokad jada, po co? My i sami sie dziwimy… Automat? A jak tu bez automatu? U nas bez automatu nawet kroku zrobic nie mozna… Wyszedlem switem krowy doic, patrze — jada. Siemka Kostylin jedzie, Francuz Zak jedzie, ten, jak mu tam… a zeby cie, ciagle zapominam, za Wszawym Pagorkiem mieszka… tez jedzie! Pytam, dokad chlopaki jedziecie? A widzisz, mowia, slonca siodmy dzien nie ma, trzeba by pojechac do Miasta… Pan sie naczalstwa spyta. Naczalstwo wie wszystko… Mowili, ze automatyczne traktory dawac beda! W domu se czlowiek bedzie siedzial, po brzuchu sie drapal, a on za ciebie pracowal bedzie… Trzeci rok obiecuja”.

Metnie, niejasno, wymijajaco. Zlowieszczo. Albo zwyczajnie kreca, albo gromadza sie kierowani instynktem, a moze jakas tajna, dobrze zakonspirowana organizacja… A wtedy co — zakieria? Pugaczowszczyzna?… Trzeba ich zrozumiec: slonca nie ma dwunasty dzien, plony gina, a co dalej — nie wiadomo. No to wyrwali sie z zasiedzialych chalup…

Andrzej minal nieduza, cicha kolejke do miesnego, a potem druga — do piekarni. Staly glownie kobiety, wiele z nich mialo na rekach, nie wiedziec czemu, biale opaski. Andrzej od razu przypomnial sobie Noc Swietego Bartlomieja i jednoczesnie pomyslal, ze teraz jest nie noc, tylko dzien, pierwsza godzina, a sklepy ciagle pozamykane. Na rogu, pod neonem nocnej kawiarni „Kwisisana” stali; trzej policjanci. Wygladali dziwnie, jakby niepewnie. Andrzej zwolnil kroku i zaczal sie przysluchiwac.

— No i co, moze mamy sie z nimi bic? Przeciez ich jest dwa razy wiecej…

— A moze pojdziemy i zameldujemy, ze nie da sie przejsc i tyle.

— A on powie: „Jak to sie nie da? Przeciez jestescie policja”.

— No i policja, no to co z tego? My — policja, a oni milicja…

Jeszcze jakas milicja, pomyslal Andrzej, idac dalej. Nic nie wiem o zadnej milicji… Minal jeszcze jedna kolejke i skrecil w Glowna. Przed nim widac juz bylo jaskrawe rteciowe latarnie Placu Centralnego. Jego wielka przestrzen zajmowalo cos szarego, ruchliwego, zasnutego dymem czy para. W tym momencie zostal zatrzymany.

Wysoki mlody mezczyzna, wlasciwie wyrosniety mlokos, w plaskiej czapce z daszkiem nasunietym na same oczy, zastapil mu droge i polglosem zapytal:

— A pan dokad?

Trzymal sie pod boki, na obu rekawach mial biale opaski, a za nim pod sciana stalo kilku ludzi, tez z bialymi opaskami.

Katem oka Andrzej zauwazyl, ze chlop w brezentowym plaszczu przejechal ze swoim wozem bez przeszkod.

— Do merostwa — zawolal Andrzej, przystajac. — A o co chodzi?

— Do merostwa? — powtorzyl glosno mlodzik i obejrzal sie przez ramie na kumpli. Dwoch z nich oderwalo sie od sciany i podeszlo do Andrzeja.

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату