— Pozwoli pan, ze zapytam, po co idzie pan do merostwa? — zainteresowal sie krepy, zarosniety mezczyzna w zatluszczonym kombinezonie i kaszkiecie z literami J i M. Mial energiczna twarz z wystajacymi koscmi policzkowymi i nieprzyjemne, myszkujace oczy.

— Kim jestescie? — zapytal Andrzej, wymacujac w kieszeni miedziany tluczek, ktory juz trzeci dzien nosil przy sobie ze wzgledu na niespokojne czasy.

— Jestesmy dobrowolna milicja— odparl krepy. — Czego pan szuka w merostwie? Kim pan jest?

— Jestem redaktorem naczelnym „Gazety Miejskiej” — odpowiedzial groznie Andrzej, zaciskajac dlon na tluczku. Nie podobalo mu sie, ze podczas rozmowy golowas zaszedl go z lewej strony, a trzeci dobrowolny milicjant, tez nie ulomek, sapal mu nad uchem z prawej. — Ide do merostwa zlozyc protest przeciwko dzialaniom cenzury.

— A — powiedzial niejasno krepy. — Jasne. Tylko po co od razu do merostwa? Aresztowalibyscie cenzora i wypuszczali swoja gazete na zdrowie.

Andrzej zdecydowal sie nie spuszczac z tonu.

— Nie bedziecie mnie uczyc. Cenzora juz aresztowalismy bez waszych rad. Prosze pozwolic mi przejsc.

— Przedstawiciel prasy… — zawarczal ten, ktory sapal mu nad prawym uchem.

— A co? Niech idzie — zezwolil poblazliwie mlokos z lewej.

— Niech idzie — poparl go krepy. — Tylko zeby potem nie bylo do nas pretensji… Ma pan bron?

— Nie — odpowiedzial Andrzej.

— A szkoda — krepy cofnal sie. — Niech pan idzie…

Andrzej poszedl. Za jego plecami krepy zapiszczal kogucim glosikiem: „Jasmin — sliczny kwiatek!…” Milicjanci zasmiali sie. Andrzej znal ten wierszyk, mial ochote odwrocic sie i zrobic awanture, ale tylko przyspieszyl.

Na Glownej bylo mnostwo ludzi. Stali przewaznie pod scianami albo skupiali sie w bramach. Wszyscy mieli biale opaski. Niektorzy sterczeli na srodku ulicy — podchodzili do przejezdzajacych farmerow, cos do nich mowili, farmerzy jechali dalej. Wszystkie sklepy byly zamkniete, ale nie staly przed nimi kolejki. Przy sklepie z pieczywem starszawy milicjant z gruzlowata palka tlumaczyl jakiejs samotnej staruszce: „Zapewniam pania, madam, dzisiaj sklepow nie otworza. Sam jestem wlascicielem sklepu spozywczego, madam, wiem, co mowie”… Staruszka piskliwie odpowiadala, ze ona predzej umrze tu, na tych schodach, niz porzuci swoja kolejke…

Starannie tlumiac w sobie narastajacy niepokoj i poczucie jakiejs irracjonalnosci — wszystko bylo jak w kinie — Andrzej dotarl do placu. Wychodzaca na plac gardziel Glownej byla szczelnie zapchana wozami, powozami, arbami i furmankami. Smierdzialo konskim potem i swiezym nawozem, konie roznej masci potrzasaly glowami, synowie bagien nawolywali sie tubalnie, jarzyly sie skrety. Czuc bylo dym — gdzies w poblizu palono ognisko. Z bramy, zapinajac sie po drodze, wyszedl gruby wasacz w teksaskim kapeluszu. Niemal wpadl na Andrzeja, zaklal dobrodusznie i poszedl przedzierac sie miedzy wozami, pokrzykujac na jakiegos farmera: „Dawaj tutaj, Sidor! Do bramy, tam mozna! Tylko patrz pod nogi, zebys w cos nie wlazl!”

Andrzej przygryzl wargi i poszedl dalej. Przed samym wejsciem na plac furmanki staly nawet na chodnikach. Z wielu z nich wyprzegnieto konie i teraz, spetane, walesaly sie dookola, podskakujac i smetnie obwachujac asfalt. Na wozach spano, palono papierosy, jedzono, slychac bylo apetyczne bulgotanie i cmokanie. Andrzej wszedl na jakis ganek i rozejrzal sie po obozowisku. Do merostwa bylo z piecset metrow prawdziwego labiryntu. Strzelaly i dymily ogniska, niebieskawy od rteciowych latarni dym ciagnal sie nad furmankami i wplywal w Glowna, jak w gigantyczny komin. Jakies dranstwo bzyczac usiadlo Andrzejowi na policzku i wpilo sie w niego, jakby wbijalo szpilke. Andrzej z obrzydzeniem zabil to paskudztwo. Bylo wielkie, klujace i soczyscie zachrzescilo pod dlonia. Nazwozili tego z bagien, pomyslal gniewnie. Z uchylonych drzwi frontowych zapachnialo amoniakiem. Andrzej zeskoczyl na chodnik i zdecydowanie ruszyl w konsko-furmankowy labirynt. Od razu wdepnal w cos miekkiego i sypkiego.

Ciezki, okragly budynek merostwa wznosil sie nad placem jak czteropietrowy bastion. Prawie wszystkie okna byly ciemne, tylko w kilku palilo sie swiatlo. Slabo i zoltawo swiecily sie rowniez wyprowadzone na zewnatrz szyby wind. Oboz farmerow rozciagal sie wokol budynku. Miedzy wozami a merostwem byla pusta przestrzen, oswietlona ostrym swiatlem latami o bogato rzezbionych zeliwnych slupach. Pod latarniami tloczyli sie farmerzy, prawie wszyscy uzbrojeni, a naprzeciwko nich, przed wejsciem do merostwa, stal rzad policjantow — sadzac po naszywkach, glownie sierzantow i oficerow.

Andrzej zaczal sie przeciskac przez uzbrojony tlum, gdy ktos go zawolal. Zatrzymal sie i rozejrzal.

— Tu jestem, no, tutaj! — krzyknal znajomy glos i Andrzej zobaczyl w koncu wujka Jure.

Wujek Jura zblizal sie do niego, kolyszac sie na boki i z daleka wyciagajac reke na powitanie. Byl w tej samej starej bluzie, na glowie mial przekrzywiona pilotke. Znajomy Andrzejowi cekaem na szerokim rzemieniu przewiesil sobie przez ramie.

— Witaj, Andriucha, mieszczuchu! — wykrzyknal, z trzaskiem uderzajac twarda dlonia w dlon Andrzeja. — A ja cie tu caly czas szukam, rozroba sie szykuje, nie, mowie, nie moze to byc, zeby naszego Andrzeja zabraklo! Chlopak z niego gwaltowny, mysle, musowo gdzies sie tutaj kreci…

Wujek Jura byl porzadnie wstawiony. Zrzucil cekaem z ramienia, oparl sie o lufe jak o kule i goraczkowo ciagnal:

— Rozgladam sie tu i tam, a Andriuchy nie ma. A, mysle, psia kretka, co to moze byc? Ten twoj blondas Fritz jest. Przepycha sie przez chlopow, przemawia… A ciebie nie ma i nie ma!

— Poczekaj, wujku Juro — powiedzial Andrzej. — A ty po co zes sie tu przyciagnal?

— Prawa obalac! — usmiechnal sie diabelsko wujek Jura. Jego broda wygladala jak miotla. — Przyjechalem tu wylacznie po to, ale cos mi sie widzi, ze nic z tego nie bedzie — splunal i roztarl sline ogromnym buciorem. — Narod jak wszy. Sami nie wiedza, po co przyszli. Czy prosic, czy zadac, a moze ani jedno, ani drugie, a tylko sie stesknili za miejskim zyciem — postoimy tutaj troche, zasramy wam miasto i wrocimy do domu. Narod to gowno. Na przyklad… — odwrocil sie i pomachal komus reka. — O, wez na przyklad Stasia Kowalskiego, mojego kumpla… Stas, do licha… Chodz no tu!

Podszedl Stas — chudy, przygarbiony chlop z obwislymi wasami i rzadka czupryna. Jechalo od niego bimbrem. W pozycji pionowej trzymal sie wylacznie dzieki instynktowi, ale mimo to co chwila podnosil glowe, chwytal za dziwny przykrotki automat wiszacy na szyi i, unoszac z ogromnym wysilkiem powieki, rozgladal sie groznie dookola.

— Wiec, Stas… — ciagnal wujek Jura. — Wojowales przeciez, a jakze, no, powiedz! Powiedz, wojowales? — domagal sie wujek Jura, z uczuciem obejmujac Stasia za ramiona i kolyszac sie razem z nim.

— Ho! Ho!… — odezwal sie Stas, calym soba starajac sie pokazac, ze walczyl, i to jeszcze jak! Slow braknie, zeby wyrazic, jak walczyl.

— Teraz jest pijany — wyjasnil wujek Jura. — Nie moze zyc, jak nie ma slonca. O czym to ja? A! Zapytaj go, glupka jednego, po co on sie tu kreci. Bron jest. Chlopaki bojowe sa. Czego jeszcze trzeba, ja sie pytam?

— Poczekaj — powiedzial Andrzej. — Czego wy chcecie?

— No przeciez ci mowie! — zawolal przejety wujek Jura, puszczajac Stasia, ktorego od razu szerokim lukiem odrzucilo w bok. — Przeciez ci tlumacze! Raz by ich przydeptac i po krzyku! Cekaemow nie maja! Butami ich zadepczemy, czapkami nakryjemy… — zamilkl nagle i zarzucil cekaem na ramie. — Chodzmy.

— Dokad?

— Napijemy sie. Trzeba dopic i jechac do domu. Po co tu czas tracic? Kartofle mi gnija… Chodzmy.

— Nie, wujku Juro — powiedzial przepraszajaco Andrzej. — Teraz nie moge. Musze isc do merostwa.

— Do merostwa? Idziemy! Stas! Stas, do licha…

— Czekaj, wujku Juro! Ty… tego… nie w puszcza cie.

— Mnie? — zaryczal wujek Jura, lyskajac oczami. — Jazda, idziemy! Zobaczymy, kto mnie tam nie wpusci. Stas!

Objal Andrzeja za ramiona i powlokl go przez pusta, jasno oswietlona przestrzen, prosto na rzad policjantow.

— Zrozum — mamrotal goraczkowo prosto do ucha opierajacego sie Andrzeja. — To jest straszne, rozumiesz? Nikomu nie mowilem, ale tobie powiem. Nieprzyjemne! A jesli ono juz nigdy sie nie zapali? Zaciagneli nas tutaj i porzucili… Niech wyjasnia, niech powiedza prawde, lajzy, tak zyc nie mozna. Przestalem spac, rozumiesz? Nawet na froncie mi sie to nie zdarzalo… Myslisz, ze jestem pijany? Ni cholery, to strach, strach, nie alkohol…

Od tego goraczkowego mamrotania Andrzejowi dreszcz przebiegl po karku. Zatrzymal sie z piec metrow

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату