gesta ludzka kasza. Nie sposob bylo zrozumiec, co sie tam wlasciwie dzieje. Ustawione wzdluz galerii reflektory oswietlaly to klebowisko zimnym, oslepiajacym swiatlem. Migaly brody, przepisowe czapki, zlote sznury plecionych policyjnych akselbantow, bagnety, rozcapierzone palce, blade lysiny. Pod sufitem wisial cieply, wilgotny smrod.
Andrzej zamknal oczy, zeby nie widziec tego wszystkiego i, po omacku, przytrzymujac sie poreczy, byle jak, tylem, bokiem, zaczal schodzic, sam nie rozumiejac, po co to robi. Kilka razy zatrzymywal sie, zeby odetchnac i pojeczec. Otwieral oczy, patrzyl w dol i znowu robilo mu sie slabo od tego widoku, znowu zamykal oczy i schodzil, trzymajac sie poreczy. Na dole rece oslably mu zupelnie, wiec puscili sie i sturlal z ostatnich schodkow, az do marmurowego polpietra ozdobionego gigantycznymi spluwaczkami z brazu. Poprzez mg i wycie uslyszal nagle ostry, ochryply krzyk: „Patrz, przeciez to Andriucha!… Ludzie, tam naszych zabijaja!” Otworzyl oczy i zobacz obok siebie wujka Jure, potarganego, w rozdartej bluzie; oczy dzikie, wytrzeszczone, broda rozczochrana. Zobaczyl, jak wujek Jura podnosi w wyciagnietych rekach swoj cekaem i, nie przestajac i ryczec, daje serie po galerii, po reflektorach, po szybach…
Potem pamietal tylko jakies oderwane wrazenia, swiadomosc przyplywala i odplywala, razem z przyplywami i odplywami bolu i mdlosci. Najpierw znalazl sie na srodku westybulu. Okazalo sie, ze uparcie szedl na czworakach do odleglych, otwartych drzwi, przechodzac przez nieruchome ciala, a rece slizgaly mu sie na czyms mokrym i zimnym. Ktos obok niego jeczal, powtarzajac caly czas: „O Boze, Boze, Boze…” Na dywanie pelno bylo szkla, lusek po nabojach, kawalkow tynku. Przez otwarte drzwi wdarli sie z wyciem i biegli prosto na niego jacys straszni ludzie z plonacymi pochodniami w rekach…
Wreszcie zalazl sie na zewnatrz, w portalu. Siedzial z rozsunietymi nogami, opierajac sie dlonmi o chlodny kamien, a na kolanach mial karabin bez zamka. Czuc bylo zapach swiezego dymu, gdzies na krawedzi swiadomosci grzechotal cekaem, dziko rzaly konie, a on, tlumaczac samemu sobie, monotonnie powtarzal na glos:
— Rozdepcza mnie tu, na pewno mnie rozdepcza…
Ale go nie rozdeptali. Ocknal sie na ulicy, obok schodow. Przyciskal policzek do szorstkiego granitu, nad nim swiecila latarnia rteciowa. Karabinu nie bylo i ciala tez chyba nie bylo. Czul sie tak, jakby zawieszono go w pustce, z twarza przycisnieta do kamienia, a na placu przed nim, jak na scenie, odgrywano jakas dziwaczna tragedie.
Zobaczyl, jak wzdluz otaczajacych plac latarni, wzdluz pierscienia sczepionych razem wozow, z brzekiem i loskotem mknie samochod pancerny. Jego wiezyczka z cekaemem przesuwa sie z boku na bok, hojnie plujac ogniem, swiecace tory pociskow miotaja sie po calym placu, a przed samochodem, z zadarta glowa galopuje kon, wlokac za soba oberwana uprzaz… Nagle z gestwiny rumianek, przecinajac droge samochodowi pancernemu, wytoczyl sie kryty brezentem furgon, oszalaly kon szarpnal w bok i rozbil sie o latarnie.
Samochod ostro zahamowal, zarzucilo go. W tym momencie na otwarta przestrzen wbiegl wysoki czlowiek w czerni, machnal reka i upadl i plackiem na asfalt. Pod samochodem wystrzelil plomien, rozlegl sie loskot i tyl zelaznej machiny ciezko osiadl. Czlowiek w czerni znowu pobiegl. Wyprzedzil samochod, wsunal cos do otworu obserwacyjnego kierowcy i odskoczyl w bok. Andrzej poznal Fritza Heigera. Otwor oswietlilo od wewnatrz, w samochodzie cos huknelo i z otworu wylecial dlugi, dymiacy jezyk plomienia. Fritz, schylony, na ugietych nogach, z rozlozonymi drugimi ramionami, bokiem, jak krab, okrazal samochod. Pancerne drzwi otworzyly sie na osciez, na asfalt wypadl plonacy, kosmaty tobol i z przerazliwym wyciem zaczal sie toczyc, sypiac iskry.
Potem Andrzej znowu stracil przytomnosc, jakby ktos spuscil kurtyne. Zostaly tylko wsciekle glosy, nieludzkie piski i tupot dziesiatek nog. Od plonacego samochodu pancernego dobiegal smrod benzyny i rozpalonego zelaza. Fritz Heiger, otoczony tlumem ludzi Z bialymi opaskami na rekawach, wyzszy od nich o cala glowe, wykrzykiwal komendy i gwaltownie machal rekami w rozne strony. Twarz i biale, rozczochrane wlosy mial pokryte sadza. Inni ludzie z bialymi opaskami oblepili latarnie przed wejsciem do merostwa, nie wiadomo po co wlazili na gore i zrzucali stamtad jakies dlugie, szarpane wiatrem sznurki. Wlekli po schodach kogos, rzucajacego sie i wierzgajacego nogami, kto przez caly czas piszczal cienkim glosem, az uszy puchly. Nagle na schodach pojawil sie tlum ludzi o czarnych brodatych twarzach, szczeknela bron. Pisk ucichl, ciemne cialo popelzlo w gore, wzdluz latarni, drgajac kurczowo. Ktos z tlumu wystrzelil, wierzgajace nogi uspokoily sie, wyciagnely i cialo zaczelo powoli kolysac sie w powietrzu.
A potem Andrzej ocknal sie wsrod potwornych wstrzasow. Jego glowa podskakiwala na twardych, cuchnacych tobolkach, czyms jechal, dokads go wiezli i znajomy wsciekly glos pokrzykiwal; „Noo! Noo, larwo, zeby cie!… Jazda!” A na wprost niego, na tle czarnego nieba plonelo merostwo. Gorace jezyki wysuwaly sie z okien, iskry sypaly sie w ciemnosc i widac bylo, jak kolysza sie lekko, zwisajac z latarn, drugie, wyciagniete ciala.
ROZDZIAL 2
Umyty i przebrany, z opaska na prawym oku, Andrzej pollezal w fotelu i patrzyl ponuro, jak wujek Jura i Stas Kowalski, tez z glowa owinieta bandazem, lapczywie siorbia prosto z garnka cos goracego. Zaplakana Selma siedziala obok niego, spazmatycznie wzdychala i przez caly czas probowala wziac go za reke. Miala rozczochrane wlosy, tusz z rzes sciekal jej na policzki, spuchnieta twarz plonela czerwonymi plamami. Przy tym wszystkim dziwnie wygladal jej frywolny szlafroczek, zalany na brzuchu woda z mydlinami.
— Zabic cie chcial — wyjasnial Stas, nie przestajac siorbac. — Specjalnie cie tak, rozumiesz, starannie obrabial, zeby na dluzej starczylo. Znam sie na tym, blekitni huzarzy tez mnie tak obrabiali. Tylko ze ja, rozumiesz, caly kurs przeszedlem — juz nawet nogami zaczeli po mnie deptac, ale okazalo sie, chwala Najswietszej Panience, ze to nie ja, ze chodzi im o kogos innego…
— Ze nos zlamany, to nic — przytaknal wujek Jura. — Nos to nie tego… moze byc zlamany. A zebro… — machnal trzymana w reku lyzka. — Ile ja ich sobie nalamalem! Najwazniejsze, ze kiszki masz cale, wszystkie te watroby, sledziony…
Selma westchnela i znowu sprobowala wziac Andrzeja za reke. Popatrzyl na nia i powiedzial:
— Dosyc tego beczenia. Idz sie przebierz, i w ogole… Wstala poslusznie i poszla do drugiego pokoju. Andrzej powiercil w ustach jezykiem, trafil na cos twardego i wydlubal to palcem.
— Plombe mi wybil.
— Nie moze byc! — zdziwil sie wujek Jura.
Andrzej pokazal. Wujek Jura poprzygladal sie i pokrecil glowa.! Stas tez pokrecil glowa i powiedzial.
— Rzadko sie zdarza. A ja, jak lezalem — trzy miesiace lezalem, masz pojecie? — to przez caly czas zeby wypluwalem. Baba mi codziennie zebra wygrzewala. Potem umarla, a ja, jak widzisz, zyje. I nic.
— Trzy miesiace! — zawolal pogardliwie wujek Jura. — Jak mi oderwalo zad pod Jelnia, przez pol roku tulalem sie po szpitalach. Straszna rzecz, bracie, jak ci tak posladek oderwie. Rozumiesz, w posladku sa wszystkie najwazniejsze naczynia. A tu jak mnie nie chlasnie odlamkiem!… Chlopaki, pytam, co sie dzieje, gdzie moj tylek? Dasz wiare, spodnie zdarlo ze mnie zupelnie, az po same cholewy, jakbym w ogole spodni nie mial. W cholewach cos tam jeszcze zostalo, a na gorze ani dudu!… — Oblizal lyzke. — Fiedce Czepariewowi wtedy glowe oderwalo — dodal. — Tym samym odlamkiem.
Stas tez oblizal lyzke. Przez jakis czas siedzieli w milczeniu i patrzyli w garnek. Potem Stas lekko zakaszlal i znowu zanurzyl lyzke w klebach pary. Wujek Jura poszedl za jego przykladem.
Wrocila Selma. Andrzej popatrzyl na nia i odwrocil wzrok. Ale sie glupia wystroila! Zalozyla te swoje gigantyczne kolczyki, dekolt do pasa, wysmarowala sie jak dziwka… W koncu, przeciez to rzeczywiscie dziwka. Nie mogl na nia patrzec, do diabla z nia. Najpierw ta scena w przedpokoju, a potem w lazience. Ryczala wnieboglosy i sciagala z niego mokre slipki, a on patrzyl na sinoczarne plamy na brzuchu i bokach, i tez plakal — z zalu nad soba i z bezsilnosci… I oczywiscie byla pijana, znowu pila, kazdego bozego dnia pije, i teraz, gdy sie przebierala, tez sobie pewnie pociagnela…
— Ten lekarz… — zaczal w zadumie wujek Jura. — No, ten lysy, ktory tu byl przed chwila — gdzie ja go moglem widziec?
— Bardzo mozliwe, ze u nas. — Selma usmiechnela sie uwodzicielsko. — Mieszka w sasiedniej bramie. Gdzie on teraz pracuje, Andrzej?
— Jest dekarzem — odpowiedzial posepnie Andrzej.