— Do Ubukaty, do Ubukaty z tym…
— Pan Ubukata jest u cenzora — zaprotestowala niesmialo sekretarka.
— Nie bedzie tam przeciez nocowal — powiedzial z rozdraznieniem Andrzej. — Jak wroci, to mu pani odda…
— Ale sklad…
— Dosyc! — przerwal jej nieuprzejmie Andrzej. — Niech pani juz idzie.
Sekretarka wycofala sie. Andrzej ziewnal, skrzywil sie od bolu w karku, wrocil do stolu i zapalil. Glowa mu pekala, w ustach czul niesmak. Wszystko bylo nieprzyjemne, mroczne, slotne. Ciemnosci egipskie… Gdzies w oddali slychac bylo wystrzaly — slabe trzaski, jakby ktos lamal suche galezie. Andrzej znowu sie skrzywil i wzial „Eksperyment” — szesnastostronicowa gazete rzadowa.
„Mer ostrzega erwistow: rzad nie spi, rzad widzi wszystko!”
„Eksperyment to Eksperyment. Wypowiedz naszego naukowego komentatora na temat zjawisk slonecznych”.
„Ciemne ulice i ciemne typy. Doradca polityczny wladz miejskich komentuje ostatnie przemowienie Friedricha Heigera”.
„Sprawiedliwy wyrok. Alojzy Tender za noszenie broni skazany na smierc przez rozstrzelanie”.
„Cos im sie tam zepsulo. To nic, naprawia — mowi majster elektryk Teodor W. Peters”.
„Chroncie pawiany, to nasi przyjaciele! Rezolucja ostatniego zebrania Towarzystwa Opieki nad Zwierzetami”.
„Czarownik z laboratorium nad urwiskiem. Doniesienia o ostatnich pracach nad hodowaniem roslin bez swiatla”.
„Farmerzy — trwaly szkielet naszego spoleczenstwa. Spotkanie mera z przywodcami partii chlopskiej”.
„Znowu „Spadajace gwiazdy”?”
„Mamy samochody pancerne. Wywiad z prezydentem policji”.
„Chlorella to nie paliatyw, lecz panaceum”.
„Aron Webster smieje sie i spiewa! Pietnasty charytatywny koncert znakomitego komika”.
Andrzej zgarnal cala te sterte papierow, zmial i rzucil w kat. Wydawalo mu sie to nierealne. Realne byly ciemnosci, ktore zapadly nad Miastem dwanascie dni temu. Realne byly kolejki przed sklepami z pieczywem, realny byl ten zlowieszczy turkot rozklekotanych kol pod oknami, plonace w ciemnosciach czerwone ogniki skretow, gluche pobrzekiwanie pod brezentami wiejskich wozow. Realna byla strzelanina, chociaz do tej pory nikt nie wiedzial, kto i do kogo strzelal… A najpaskudniej realny byl tepy lomot w biednej, skacowanej glowie i ogromny, szorstki jezyk, ktory nie miescil sie w ustach i ktory chcialoby sie wypluc. Portwajn ze spirytusem — zglupieli zupelnie! Jej to tam wszystko jedno, lezy sobie pod koldra, spi, a ty sie tu mecz… Zeby to juz wreszcie szlag trafil… Znudzila im sie ta wegetacja, to niech ida do diabla z tymi swoimi eksperymentami, nauczycielami, erwistami, merami, farmerami, z tym cuchnacym ziarnem… Ladni mi eksperymentatorzy — swiatla slonecznego nie potrafia zapewnic. A jeszcze dzisiaj trzeba isc do Izi, targac mu paczke… Ile mu jeszcze zostalo? Cztery miesiace… Nie, szesc. Co za lobuz z tego Fritza! Gdyby tak dalo sie jego energie spozytkowac na cele pokojowe! Ten to sie nigdy nie poddaje, wszystko po nim splywa. Wyrzucili go z prokuratury — a on partie zalozyl, plany jakies tworzy, walka z korupcja, niech zyje odrodzenie, z merem sie starl… Dobrze byloby pojsc teraz do merostwa, wziac mera za te jego siwa, szlachetna czupryne i palnac morda w stol: „Gdzie chleb, lajdaku? Dlaczego slonce sie nie swieci?”, i nakopac mu w dupe…
Otworzone znienacka drzwi uderzyly o sciane. Wszedl Kensi, maly, energiczny i od razu widac, ze wsciekly — oczy jak szparki, drobne zeby wyszczerzone, czarne wlosy zjezone. Andrzej jeknal w mysli. Znowu bedzie chcial mnie wciagnac w jakas walke, pomyslal ze znuzeniem.
Kensi podszedl i trzasnal w stol paczka pokreslonych czerwonym olowkiem szpalt.
— Nie bede tego drukowal! — oswiadczyl. — To sabotaz!
— No, co tam znowu? — zapytal ponuro Andrzej. — Z cenzorem sie poklociles? — wzial szpalty i zaczal sie w nie wpatrywac, nic nie rozumiejac i nic nie widzac oprocz czerwonych linii i zakretasow.
— Wybor listow zlozony z jednego listu! — wsciekal sie Kensi. — Wstepniak sie nie nadaje, za ostry. Komentarz wystapienia mera — tez, za bardzo wyzywajacy. Wywiad z farmerami wyrzucic, temat za swiezy… Jak sobie chcesz, Andrzej, ale ja nie moge tak pracowac. Musisz cos zrobic. Te bydlaki zarzynaja nam gazete!
— Poczekaj… — skrzywil sie Andrzej. — Poczekaj, daj spojrzec… Nagle w kark, w dolek u podstawy czaszki, wkrecila mu sie wielka, zardzewiala sruba. Andrzej zamknal oczy i cicho zajeczal.
— Jeki tu nie pomoga! — powiedzial Kensi, padajac na fotel dla petentow i nerwowo przypalajac papierosa. — Ty jeczysz, ja jecze, a to nie my powinnismy jeczec, tylko to bydle…
Drzwi znowu sie otworzyly. Cenzor — tlusty, spocony, pokryty czerwonymi plamami, wpadl sapiac do pokoju i od progu zaczal przenikliwie krzyczec:
— Nie bede pracowal w takich warunkach! Ja, panie redaktorze, nie jestem szczeniakiem! Jestem urzednikiem panstwowym! Nie siedze tu dla wlasnej przyjemnosci! Nie mam zamiaru wysluchiwac ordynarnych przeklenstw od panskich podwladnych! I jeszcze jakies wyzwiska!…
— Podusic by was trzeba, a nie wyzywac! — wysyczal ze swojego fotela Kensi, blyskajac oczami jak zmija. — Pan jest sabotazysta, a nie urzednikiem!
Cenzor skamienial, patrzac zapuchnietymi oczami to na Andrzeja, to na Kensiego. Potem nagle bardzo spokojnie, a nawet uroczyscie oswiadczyl:
— Panie redaktorze naczelny! Zglaszam oficjalny protest! Andrzej przemogl sie w koncu z ogromnym wysilkiem, uderzyl dlonia w stol i powiedzial:
— Prosze o cisze. Panie Paprikaki, niech pan siada.
Paprikaki usiadl naprzeciwko Kensiego i, nie patrzac na nikogo, wyciagnal z kieszeni wielka, kraciasta chustke do nosa. Zaczal nia, wycierac spocona szyje, policzki, kark i grdyke.
— Znaczy sie, tak… — zaczal Andrzej, przegladajac szpalty. — Przygotowalismy wybor dziesieciu listow…
— Wybor jest tendencyjny! — oswiadczyl natychmiast Paprikaki. Kensi blyskawicznie podskoczyl:
— Od wczoraj przyszlo do nas dziewiecset listow na temat chleba! — ryknal. — A wszystkie takie same, jesli nie ostrzejsze!
— Chwileczke! — Andrzej podniosl glos i znowu uderzyl dlonia w stol. — Pozwolcie mi mowic! A jak nie, to wyjdzcie na korytarz i tam sie kloccie… Tak wiec, panie Paprikaki, nasz wybor zostal starannie przygotowany i poprzedzony skrupulatna analiza otrzymanych listow. Pan Ubukata ma racje: przychodza do nas rowniez listy duzo ostrzejsze i bardziej porywcze. Ale do wyboru wlaczylismy akurat te najspokojniejsze i najbardziej opanowane. Ich autorami nie sa ludzie glodni czy przerazeni, ale ci, ktorzy rozumieja zlozonosc sytuacji. Malo tego, wlaczylismy do wyboru nawet jeden list otwarcie popierajacy rzad, mimo ze jest to jedyny taki list sposrod siedmiu tysiecy, ktore…
— Przeciwko niemu nic nie mam — przerwal mu cenzor.
— Pewnie, ze nie — skrzywil sie Kensi. — Sam go pan przeciez napisal.
— To klamstwo! — zapiszczal cenzor i zardzewiala sruba znowu wbila sie Andrzejowi w kark.
— A jak nie pan, to ktos inny z tej waszej szajki — nie poddawal sie Kensi.
— Sam pan jestes szantazysta! — wykrzyknal cenzor, znowu czerwieniejac. Byl to dosc dziwny okrzyk i w pokoju na chwile zapanowala cisza.
Andrzej przejrzal szpalty.
— Do tej pory niezle sie nam pracowalo, panie Paprikaki — powiedzial pojednawczo. — Jestem pewien, ze i teraz powinnismy znalezc jakis kompromis…
Cenzor wydal policzki.
— Panie Woronin! — zawolal z uczuciem. — Tu nie chodzi o mnie. Pan Ubukata jest czlowiekiem porywczym, ktory pragnie tylko wyladowac zlosc, a na kim, to juz mu wszystko jedno. Ale sam pan rozumie, ze postepujac zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, nie moge byc lagodny. W miescie dojrzewa bunt. Farmerzy w kazdej chwili moga rozpoczac rzez. Policja jest niepewna. Chce pan krwi? Pozarow? Ja mam dzieci i niczego takiego sobie nie zycze. I pan tez tego nie chce! W takie dni prasa powinna lagodzic sytuacje, a nie zaogniac ja. Takie sa wytyczne i musze przyznac, ze zgadzam sie z nimi calkowicie. A nawet gdybym sie z nimi nie zgadzal, jest to moim obowiazkiem, moja powinnoscia… Nie dalej jak wczoraj cenzora „Ekspresu” aresztowano za poblazliwosc i sprzyjanie wywrotowym elementom…