Albo Kensi. Przeciez on jest czyms w rodzaju socjaldemokraty, pacyfisty czy innego tolstojowca… Nie rozumiem tego.
— Eksperyment to Eksperyment — powiedzial Nauczyciel. — Nie zrozumienia sie od was oczekuje, ale czegos innego.
— Czego!?
— Gdyby bylo wiadomo…
— Ale przeciez to wszystko w imie wiekszosci? — w glosie Andrzeja slychac bylo niemal rozpacz.
— Oczywiscie. W imie ciemnej, zaszczutej, niewinnej, prymitywnej wiekszosci…
— Ktora trzeba wydzwignac — podchwycil Andrzej — oswiecic, uczynic panem ziemi! Tak, to to rozumiem. W imie tego mozna wiele wytrzymac… — umilkl, z wysilkiem zbierajac rozproszone mysli. — A tu jeszcze Antymiasto — powiedzial niezdecydowanie. — Ono przeciez tez jest niebezpieczne, prawda?
— Bardzo — odpowiedzial Nauczyciel.
— Czyli ze nawet jesli nie bylem pewien co do Katzmana, to i tak postapilem slusznie. Nie mamy prawa ryzykowac.
— Bez watpienia! — zawolal Nauczyciel. Usmiechal sie. Byl zadowolony z Andrzeja i Andrzej to czul. — Nie myli sie tylko ten, kto nic nie robi. Nie bledy sa niebezpieczne, ale biernosc, falszywa uczciwosc, wiernosc przestarzalym przykazaniom! Dokad moga prowadzic takie przykazania? Tylko do przestarzalego swiata.
— Tak! — wykrzyknal wzburzony Andrzej. — Rozumiem to doskonale. To jest wlasnie to, czego wszyscy powinnismy sie trzymac. Czym jest pojedynczy czlowiek? Spoleczna jednostka! Zerem zupelnym! Nie chodzi przeciez o jednostki, ale o dobro calego spoleczenstwa. W imie spolecznego dobra mamy obowiazek wziac na swoje staroswieckie sumienie kazdy ciezar, naruszyc kazde pisane i niepisane prawo. Naszym jedynym prawem jest dobro spoleczne.
Nauczyciel wstal.
— Doroslejesz, Andrzeju — powiedzial niemal uroczyscie. — Powoli, ale jednak!
Podniosl reke w pozegnalnym gescie, przeszedl nieslyszalnym krokiem przez pokoj i zniknal za drzwiami.
Jakis czas Andrzej siedzial, o niczym nie myslac. Odchylony na oparcie krzesla palil papierosa i patrzyl, jak blekitny dym powoli krazy wokol golej zoltej zarowki pod sufitem. Przylapal sie na tym, ze sie usmiecha. Nie czul juz zmeczenia, zniknela meczaca go od wieczoru sennosc, pragnal dzialac, pracowac i zloscila go mysl, ze mimo wszystko trzeba bedzie wyjsc i przespac sie kilka godzin, zeby potem nie wygladac jak trup.
Niecierpliwie przysunal aparat, podniosl sluchawke i przypomnial sobie, ze w piwnicy nie ma telefonu. Wstal, zamknal sejf na klucz, sprawdzil, czy szuflady sa pozamykane, i wyszedl.
Korytarz byl pusty, dyzurny policjant przysypial przy swoim stoliku.
— Spicie na sluzbie! — powiedzial potepiajaco Andrzej, przechodzac obok niego.
W budynku panowala absolutna cisza, jak zawsze na kilka minut przed wlaczeniem slonca. Senna sprzataczka leniwie przesuwala mokra szmate po cementowej podlodze. Okna na korytarzach byly otwarte na osciez, smrod potu setek ludzkich cial rozplywal sie i wypelzal w ciemnosc, wypychany chlodnym porannym powietrzem.
Stukajac obcasami po sliskich metalowych schodach, Andrzej zszedl do piwnicy. Niedbalym ruchem reki osadzil na miejscu wartownika, ktory zerwal sie na jego widok, i otworzyl niskie, metalowe drzwi.
Fritz Heiger bez kurtki, w koszuli z podwinietymi rekawami, pogwizdujac znajomy marsz, stal przy zardzewialej umywalce i wcieral wode kolonska we wlochate, kosciste rece. Oprocz niego w pokoju nie bylo nikogo.
— A, to ty — powiedzial Fritz. — Dobrze sie sklada. Wlasnie mialem zamiar isc do ciebie… Daj papierosa, moje sie skonczyly.
Andrzej podsunal mu paczke. Fritz wyjal papierosa, rozprostowal go, wsunal do ust i z usmieszkiem popatrzyl na Andrzeja.
— No? — nie wytrzymal Andrzej.
— Co — no? — Fritz zapalil i zaciagnal sie z rozkosza. — Trafiles jak kula w plot. Zaden z niego szpieg.
— To znaczy co? — Andrzej zamarl. — A teczka?
Fritz zachichotal, przytrzymujac papierosa w kaciku wielkich ust i wylal na szeroka dlon nowa porcje wody kolonskiej.
— Nasz Zydek to babiarz nie z tej ziemi — powiedzial pouczajaco. — W teczce mial listy milosne. Od baby wracal — poklocili sie i zabral od niej swoje listy. A ze swojej wdowy boi sie jak ognia, to pozbyl sie tej teczki przy pierwszej sposobnosci. Mowi, ze ja wrzucil do studzienki… A szkoda! — ciagnal Fritz jeszcze bardziej pouczajaco. — Teczuszke trzeba bylo, sledczy Woronin, od razu odebrac — wyszlaby z tego piekna kompromitacja i moglibysmy trzymac naszego Zyda o, tutaj!… — Fritz pokazal, jak mogliby go trzymac. Na kostkach jego dloni widac bylo swieze siniaki. — Zreszta protokol podpisal, tak ze nie jest zle…
Andrzej namacal krzeslo i usiadl. Nogi odmowily mu posluszenstwa. Znowu sie rozejrzal.
— A ty… — Fritz odwinal rekawy i probowal je zapiac. — Widze masz niezlego guza. Idz do lekarza i go zabandazuj. Romera juz wyslalem, rozwalilem mu nos. To tak na wszelki wypadek. Podejrzany Katzman podczas przesluchania napadl na sledczego Woronina i mlodszego sledczego Romera, powodujac obrazenia cielesne wyzej wymienionych. Zmuszeni do obrony… i tak dalej. Jasne?
— Jasne — wymamrotal Andrzej, odruchowo macajac sliwe. Rozejrzal sie jeszcze raz. — A on… gdzie jest? — zapytal z wysilkiem.
— Romer, goryl jeden, znowu sie za bardzo postaral — powiedzial ze zloscia Fritz, zapinajac kurtke. — Zlamal mu reke, o, tutaj… Trzeba go bylo wyslac do szpitala.
CZESC 3. REDAKTOR
ROZDZIAL 1
W miescie od zawsze wychodzily cztery dzienniki, ale Andrzej najpierw zabral sie za piaty, ktory zaczal sie ukazywac calkiem niedawno, ze dwa tygodnie przed „egipskimi ciemnosciami”. Gazetka byla nieduza, dwie kolumny wszystkiego — wlasciwie nie byla to nawet gazeta, tylko ulotka. Wydawala ja Partia Radykalnego Odrodzenia, odlam lewego skrzydla Partii Radykalow. Ulotka „Pod sztandarem Radykalnego Odrodzenia” byla jadowita, agresywna i zlosliwa, ale ludzie, ktorzy ja redagowali, wydawali sie doskonale poinformowani i z reguly bardzo dobrze sie orientowali, co dzieje sie w miescie i w rzadzie.
Andrzej popatrzyl na naglowki: „Friedrich Heiger ostrzega: pograzyliscie miasto w ciemnosciach, ale my czuwamy!”; „Radykalne odrodzenie to jedyny skuteczny srodek mera przeciwko korupcji”; „Gdzie podzialo sie zboze z magazynow, panie merze?”; „Ramie przy ramieniu i naprzod! Spotkanie Friedricha Heigera z przywodcami partii chlopskiej”; „Oto poglady odlewnikow: powiesic skupujacych zboze!”; „Tak trzymaj, Fritz! Jestesmy z toba! Mityng gospodyn domowych — erwistek”; „Znowu pawiany?” Karykatura: mer z wystajacym tylkiem, zasiadajacy na gorze ziarna — jak nalezy rozumiec, tego samego, ktore zniknelo z magazynow — rozdaje bron posepnym osobnikom o wygladzie kryminalistow. Podpis: „Dalej, chlopaki, wytlumaczcie im, co sie stalo ze zbozem!”
Andrzej rzucil ulotke na stol i podrapal sie po podbrodku. Skad Fritz ma tyle pieniedzy na kary? Boze, jak mu sie to wszystko sprzykrzylo! Wstal, podszedl do okna i wyjrzal. W gestych ciemnosciach, ledwie rozrzedzonych latarniami, turkotaly wozy, slychac bylo ochryple przeklenstwa, meczacy kaszel, czasem rzaly konie. Do pograzonego w ciemnosciach miasta od dwoch dni zjezdzali farmerzy.
Do drzwi ktos zapukal, weszla sekretarka z paczka szpalt. Andrzej opedzil sie z irytacja: