emalia, zolte, niebieskie, czarne automaty, na przemian obracajac chwytne dzwignie w bok i w przod, szeregami, niby w doskonale zsynchronizowanej gimnastyce czyniac sklony, siegaly za siebie, ku innym, ktore podawaly im w cegach montazowe czesci. Budowaly solaser.

Byl rzeszotowo-azurowa konstrukcja rozmiarow torpedowca. Na wpol gotowy szkielet wygladal jak zlozony, spiralnie powyginany parasol olbrzyma, opiety zamiast tkanina — segmentami zachodzacych na siebie lustrzanych lusek. Przez to kojarzyl sie tez z przedpotopowa ryba czy jednym z wymarlych podmorskich gadow, ktorego kosciec skladaja maszyny zamiast paleontologow. W oddalonej od pilotow przedniej czesci, tam gdzie kadlub kolosa mialby leb, w tysiecznych smuzkach sinawego dymu iskrzylo sie — na obreczach twornika lyskalo laserowe spawanie.

Solaser, zaprojektowany jako miotacz fotonowy, z zasilaniem moca sloneczna, napredce przeprogramowany zespol montazownic przeksztalcil w lusterko do puszczania swietlnych zajaczkow. Co prawda teradzulowych.

Koncepcja wziela sie pierwotnie z obawy fizykow, ze ponawiane uzycie sideralnej technologii o nader swoistych efektach, nie tylko grawitacyjnych, udzieli planecie niepozadanych wskazan, wprowadzajac jej zbrojmistrzow na trop, ktory zbliza do przedzialu Holenbacha. Totez zamiast zrodel tego przedzialu postanowili siegnac do techniki juz troche przestarzalej — przetwornic radiacyjnych. Zawislszy przed tarcza Slonca, solaser mial sie rozpostrzec wachlarzowato, kuslonecznymi receptorami ssac jego chaotyczne, bo wszechzakresowe promieniowanie, i stlaczac je w monochromatyczny taran. Niemal polowa pobieranej mocy sluzyla solaserowi do chlodzenia, bez ktorego ulotnilby sie natychmiast od zaru Slonca. Lecz efektywna moc starczyla, by slup zespojonego swiatla, z dwustumetrowa srednica na wylocie promiennika i potrojona nieuchronnym rozproszeniem przy orbicie Kwinty, mogl ciac jej skorupe jak rozgrzany noz maslo. Pod tym dalekosieznym ogniowym ostrzem dziesieciokilometrowa warstwa oceanicznych wod rozwarlaby sie do dna. Napor ze wszech stron w otchlan pracego wrzatku bylby nieodczuwalny dla swietlnego miecza. W udarowych chmurach gotujacego sie oceanu, przy ktorych grzyb termojadrowej eksplozji jest kropelka, mogl solaser wryc sie przez plyte podoceaniczna, przewiercic litosfere i dotrzec w glab Kwinty na cwiartke jej promienia. Spowodowania takiej katastrofy nikt nie zamierzal. Solaser mial musnac lodowy pierscien i termosfere planety. Skoro i tego zaniechano, okazalo sie, ze przerobic swietlna dzialobitnie w sygnalizator przyjdzie wcale nietrudno. El Salam i Nakamura chcieli kosztem najmniejszej przebudowy rozwiazac dwa zadania naraz. Nalezalo dotrzec do wszystkich mozliwych adresatow jednoczesnie i czytelnie. Taki kontakt, chocby i jednostronny, przyjmowal za oczywistosc, ze planete zamieszkuja istoty obdarzone zmyslem wzroku oraz dostateczna inteligencja, aby pojac tresc przeslania.

Pierwszy warunek nie zalezal od nadawcow. Nie mogli obdarzyc oczami istot, ktore by ich nie mialy. Drugi wymagal od nadawcow nie byle jakiej pomyslowosci, zwlaszcza ze wladze Kwintan na pewno nie zyczyly sobie bezposredniego porozumienia kosmicznych intruzow z ludnoscia. Totez sygnalizacja miala spasc swietlnym deszczem na wszystkie lady planety, przebijajac gesta powloke jej chmur, przy czym lite zachmurzenie bylo korzystne, gdyz przeszywajacych je swietlnych igiel nikt nie uznalby przy szczypcie rozsadku za promienie Slonca.

Najtwardszym orzechem do rozgryzienia byla postac komunikatu. Uczyc abecadla, slac jako hasla jakies liczby, uniwersalne stale fizyczne materii, byloby nonsensem. Solaser spoczywal w hali rufowej, gotow do startu. Nie wyruszal jednak. Fizycy, informatycy, egzobiolodzy znalezli sie w kropce. Mieli wszystko oprocz programu. Samowyjasniajace sie kody nie istnieja. Mowilo sie juz o barwach teczy: kolory podfioletu, jako ponure, pasmo optycznie srodkowe, jasniejsze, zielen, to rosliny, czyli bujne zycie, czerwien kojarzy sie z agresja — owszem, lecz u ludzi. A kodu, jako ciagu znaczacych cos konkretnego jednostek sygnalowych, z prazkow widma sie nie sporzadzi. Wtedy drugi pilot wtracil swoje trzy grosze. Zeby opowiedziec Kwintanom bajke. Wziac obloczne niebo za ekran. Wyswietlic na nim serie obrazow. Nad kazdym kontynentem. Jak smial sie pozniej obecny przy tym Arago,obstupuerunt omnes.Fachowcy w samej rzeczy oslupieli.

— Czy to technicznie mozliwe? — spytal Tempe.

— Technicznie tak. Ale co to warte? Przedstawienie na niebie? Czego?

— Bajki — powtorzyl pilot.

— Idiotyzm — zirytowal sie Kirsting. Dwadziescia lat poswiecil studiowaniu kosmolingwistyki. — Moze potrafilbys rysunkami przedstawic cos Pigmejom albo tubylcom australijskim. Wszystkie rasy i kultury ludzkie maja wspolne cechy. A tam nie ma przeciez ludzi.

— To nic. Maja techniczna cywilizacje i wojuja juz w Kosmosie. To znaczy, ze przedtem mieli cywilizacje kamienia lupanego. I wtedy juz wojowali. I epoki lodowcowe byly na tej planecie. Kiedy nie budowali jeszcze domow ani wigwamow. Wiec pewno siedzieli po jaskiniach. A na scianach malowali znaki plodnosci i zwierzeta, na ktore polowalj, zeby im to przynioslo szczescie lowieckie. Jako czary. Czyli bajki. Ale o tym, ze to bajki, dowiedzieli sie po paru tysiacach lat od sawantow. Takich jak doktor Kirsting. Doktorze, chcesz sie ze mna zalozyc, ze oni wiedza, co to sa bajki?

Nakamura juz sie smial. Inni tez, procz Kirstinga. Egzobiolog i kosmolingwista w jednej osobie nie nalezal jednak do ludzi broniacych swego stanowiska za wszelka cene.

— Bo ja wiem... — zawahal sie. — Jezeli ten pomysl nie jest kretynski, to jest genialny. Dajmy na to, ze przedstawimy im bajke. Ale jaka?

— A, to juz nie moja rzecz. Nie jestem paleoetnologiem. Co do pomyslu nie jest ze wszystkim moj. Doktor Gerbert dal mi jeszcze na „Eurydyce“ tom fantastycznych opowiadan. Zagladam do niego czasem. Pewno stad mi to przyszlo do glowy...

— Paleoetnografia...? — zastanawial sie glosno Kirsting. — Ledwie liznalem. A wy?

Takiego naukowca nie bylo na pokladzie.

— Moze w pamieci GODa... — powiedzial Japonczyk. — Na chybil trafil warto poszukac. Bajki raczej nie. To musi byc mit. A raczej wspolny pierwiastek, watek wystepujacy w najstarszych mitach.

— Sprzed ery pisma?

— Naturalnie.

— Tak. Z samych poczatkow ich protokultury — poddal sie Kirsting. I nawet zapalil sie do tej idei, lecz naszla go watpliwosc:

— Czekajcie. Mamy sie im objawic jak bogowie? Arago zaprzeczyl.

— To bedzie bardzo trudne, wlasnie przez to, ze nie nasza wyzszosc winnismy objawic i nie nas samych. Chodzi o nowine dobra. O dobra nowine. Przynajmniej ja to wkladam w propozycje naszego pilota, poniewaz bajki zwykle dobrze sie koncza.

Tak sie zaczely deliberacje dwojakiego rodzaju: rozwazania, jakie wspolne cechy moga miec Ziemia i Kwinta; cechy srodowiska zyciowego oraz powstalych w nim roslin i zwierzat; a zarazem przesiewanie zbioru legend, mitow, podan, praktyk rytualnych i obyczajow, by wyosobnic najtrwalsze, o sensach niescieralnych przez tysiaclecia kolejnych epok historii.

W pierwszej grupie prawdopodobnych niezmiennikow znalazly sie: dwuplciowosc, najpewniejsza u kregowcow, strawa zwierzat, wiec tez istot rozumnych na suchym ladzie, naprzemiennosc nocy i dnia, tym samym Ksiezyca i Slonca oraz cieplych i zimnych por roku; obecnosc roslinozernych i miesozernych, jako przeslanka powstania zwierzat pozeranych i pozerajacych, zdobyczy i drapieznikow, gdyz powszechnosc wegetarianizmu wolno uznac za wysoce watpliwa. Jesli tak, juz w protokulturze zjawiaja sie lowy, kanibalizm jako samozernosc, polowanie na istoty wlasnego gatunku jest w eolicie czy paleolicie zjawiskiem mozliwym, choc nie bezwzglednie pewnym; tak czy owak myslistwo stanowi powszechnik, poniewaz wedle teorii ewolucji sprzyja wzrostom rozumu.

Odkrycie pasazu malpoludow, zwierzat naczelnych, przez faze predatyzacji, krwawa, jako przyspiesznika mozgowych wzrostow, napotkalo niegdys gwaltowny opor, uznane za insynuacyjna zniewage czlowieczenstwa, za mizantropiczny wymysl rzecznikow ewolucji naturalnej, bardziej obelzywy od gloszonego przez nich pokrewienstwa ludzi i malp.

Archeologia potwierdzila jednak owa teze, zgromadziwszy nieodparte dowody na jej rzecz. Co prawda miesozernosc nie prowadzi wszelkich drapieznikow do inteligencji; aby sie tak stalo, musi sie spelnic wiele szczegolnych okolicznosci. Mezozoicznym drapieznym gadom bylo daleko do rozumu i nic nie wskazuje na to, ze gdyby ich nie wytrzebila katastrofa na styku kredy i triasu, wywolana przez olbrzymi meteoryt, ktory rozerwal zywieniowe lancuchy globalnym ochlodzeniem klimatu — naczelne wowczas gady dotarlyby do czlekopodobnej umyslowosci. Lecz obecnosc rozumnych istot na Kwincie nie dawala sie zakwestionowac. Czy zrodzily sie z miejscowych gadow, czy z gatunku nie powstalego na Ziemi, nie bylo sprawa krytyczna. Krytyczny byl typ ich rozrodu. Lecz jesli Kwintanie nie nalezeli ani do lozyskowych ssakow, ani do torbaczy, ich dwuplciowosci dowodzila genetyka: zgodnie z nia ewolucja biologiczna daje prym rozmnazania sie w tej postaci. To, czym obdarza potomstwo czysto biologiczny przekaz, zawarty w rozrodczych komorkach, nie otwiera szans kulturogenezy, bo ten przekaz umozliwia powstawanie gatunkowych zmian w tempie liczonym na milionolecia.

Przyspieszenie mozgowych wzrostow wymaga redukcji instynktow, jakie sie dziedziczy biologicznie, na rzecz nauk, jakie sie pobiera u rodzicow. Stworzenie, ktore przychodzac na swiat, wie, dzieki wrodzonemu genetycznie zaprogramowaniu, „wszystko lub prawie wszystko“, co niezbedne dla przezywania, moze radzic sobie wybornie, lecz nie potrafi radykalnie przeksztalcac zyciowych taktyk. A kto tego nie umie, nie jest rozumny.

Wiec na poczatku byla i tu dwuplciowosc, bylo niechybnie lowiectwo i wokol tych pierwocin rozrastala sie protokultura. Taki jest jej dwuczlonowy zaczatek i rdzen.

A czym on sie w protokulturze odciska i ujawnia? Uwaga zwrocona na te czlony: uzytek plci i uzytek lowow. Przed powstaniem pisma, przed wymysleniem pozazwierzecych sposobow uzytkowania ciala, ta zrecznosc, jakiej wymaga lowiectwo, przenosi jego realne przebiegi w ich obrazy; jeszcze nie jako symbole, jako magiczne zachecenie Natury, zeby dala to, co upragnione. Jako wizerunki, malowane, bo mozna je malowac; jako ciosane w kamieniu podobizny tego, co mozna

Вы читаете Fiasko
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату