pogryzmolonego na gesto municypalnego malowidla nagiej godnosci trudu, gologuzych muzykow i psioch z powaga u kol napedowych przemyslu, jak juz mowilem, z calym tym szajsem wypisanym z ich ust przez niegrzecznych malczykow. Jolop mial wieli gruby sryk z czarnej farby tluszczowej i gwazdral nim brudne slowa, duze i na balszoj, po naszym fresku municypalnym i jak to Jolop dawal ten swoj rechot — luuu hu hu hu! — zatrudniajac sie tym. Ale obrocil sie, jak Georgie i Pete dali mi stary czes prywiet, oba w blysk blysk ukazujac po druzeski kafle, i trabnal: On jest, on przybywszy, ura! — i puscil sie w kilka nielowkich piruetow.
— Juz martwilismy sie — powiada Georgie. — My tam czekamy i doimy se mleczko na brzytwach, a ciebie moze to czy tamto oskorbilo, no to wpadli my do twojej katedry. Tak to rychtyk i bylo, Pietia, recht?
— Ano ja ze recht! — mowi Pete.
— Prze pieprze praszam — powiedzialem ostrozno. — Baszka mnie ciut poboliwala i musialem przekimac. Nie zbudzili mnie jak przykazalem. Ale wiec jestesmy w kupie i gotowi poluczyc, co ta stara noc nam przyniesie, tak? — Jak gdyby przejalem to: tak? od P. R. Deltoida, mojego post kurwatora. Az dziwne.
— To przykre, ze cie bolalo — wstawia Zorzyk, tak niby ze oczen troskliwie. — Moze za duzo naduzywasz tej baszki, co? Na to rozkazywanie i dyscypline i te pe. A na pewno juz bol ci przeszedl? A na pewno ci nie lepiej wlezc abratno do wyrka? — I wszyscy sie z lekka obsmiali.
— Nu pagadi — odkazalem. — Lepiej zrobmy z tym na glanc porzadek. Ten sarkazm, jesli mi to wolno tak nazwac, nie przystaje do was, o druzkowie wy moi. Mozescie wy ustroili za moimi plecami jakis drobny a cichy balach, takie sobie ciut malych zgrywoszutek i tym podobne. Jako wasz kumpel i wozaty chyba mam recht wiedziec, co jest grane, nie? No wiec Jolop, co wrozy ten twoj gromadny konski rozdziaw na ryju? — Bo Jolop mial uscisko rozpachniete w taki jakby z uma szedlszy bez glosu rechot. Na to w try miga wlaczyl sie Georgie:
— No dobra, bedzie tego przystawania do Jolopa, braciszku. To jedna rzecz z nowego ukladu.
— Z nowego ukladu? — ja mu na to. — Co za mowa o nowym ukladzie? Tu nawierno byl jakis gromadny balach i kwacz za moimi uspionymi plecami. Niech ja wiecej uslysze. — I tak jakby zalozywszy graby oparlem sie udobno do sluchania o potrzaskana porecz, ciagle jeszcze stojac wyzej od nich, tych moich niby to drugow, na trzecim schodku.
— Bez urazy, Alex — rzekl Pete — ale chcielismy tak cos wiecej demokratycznie. A nie ze ty caly czas mowisz, co robic a czego nie. Tylko bez urazy.
Georgie wmieszal sie: — Uraza czy nie uraza, to tu ni pry czom. Chodzi o to, komu tu przychodza pomysly. Jakie on mial pomysly? — I wyslepial sie tak na mnie czelno i na calego. Wszystko to malutkie piwko i tyle tego, jak ostatniej nocy. A my dorastamy, braciszki.
— No dalej — mowie wciaz nie ruszajac sie. — Niech ja jeszcze poslysze.
— Jak sam chcesz — powiada Georgie — to pazalusta, czemu nie. Szlajamy sie w kolko, w zachwat po sklepach i te pe, zeby zarabotac po tej marnej grabuli szmalcu na rylo. A tymczasem Will Angliczanin w Kafe Pod Bychem jest gotow uplynnic wszystko, co jaki badz malczyk sie nie pokusi grabnac. Blyskotki, lod — mowil dalej a wciaz z tymi zimnymi slepiami we mnie. — Duze duze duze kasabubu lezy i czeka, tak mi wlasnie skazal Will Angliczanin.
— Aha — powiedzialem, caly na luzie, ale w srodku juz po nastojaszczy razdraz. — Odkad to sie zadajesz i ugadzasz z Willem Angliczaninem?
— Tak od kiedy niekiedy — powiada Georgie — wypuszczam sie sam na samo gwalt i adzinoko. Na ten przyklad w ostatni szabas. Mam prawo na wlasne zycie, moj druzku, recht?
Wszystko to mi sie, braciszki, wcale nie ponrawilo. — A na co ci sie nada — wstawilem — to duze duze duze kasabubu czyli dziengi, jak to wielkolepno nazywasz? Czy ci brak jakiej badz rzeczy z tego, co nuzno? Jak ci nuzno auto, zrywasz je sobie z drzewa. Jak ci potrzebna monaliza, to se ja zgarniasz. Tak? No to skad ci przyszla wniezapno ta chuc, aby zdzialac sie tym gromadnym i nadzianym kapitalista?
— E — odkazal mi Georgie — czasem to ty dumasz i balakasz jak drobny rybionek. — Jolop sie na to roz ho ho ho. Dzis w nocy — powiada Georgie — zrobimy taki zachwat po muzycku na kawal chlopa.
Wiec moj drzym sie sprawdzil. Georgie za generala i mowi, co bedziemy robic a czego nie, i Jolop z batem a bezumny jak szczerzacy sie buldog. Ale ja pogrywalem z czuciem a ostrozno, bardzo oslrozno, mowiac i ulybajac sie: — Fajno fajn i git. Po prostu horror szol. Inicjatywa sie budzi w tych co umieja czekac. Sporo sie ode mnie naumiales, moj druzku. Teraz gadaj, co za blysk cie naszedl, moj Georgie bojku.
— Och — powiada Georgie, cwany i chytry w tej utybce — najpierw damy se mleka z dobawka i co ty na to? Zebysmy sie naostrzyli, malyszku, a ty najbardziej, bo my juz nad toba mamy przewage.
— Wyskazales jak raz to, co myslalem — ja na to, ulybajac sie na balszoj. — Wlasnie chcialem zapropo zeby do naszej Krowy. Git git git. Wiedz nas do moloczni, Georgiutek. — I wykonalem ten jakby gleboki uklon, ulybajac sie jak z uma szedlszy, ale caly czas pracujac glowka. Tylko jak wykitrali my sie na ulice, to ja raz i uswiadczylem, ze dumac to dla bezumnych, a rozumniak to chwyta sie tego jakby natchnienia i co Bog zesle. Bo jak raz przyszla mi z pomoca przednia muzyczka. Akurat przejezdzalo auto i mialo wkluczone radio, i dolecial mnie moze z takt albo dwa Ludwika Van (byla to ostatnia czesc
Ja znow balaknalem:
— Recht, o druzkowie moi, to juz teraz bedzie wiadomo. No slucham, Pete?
— Ja nic nie mowilem — powiada Pete. — Daze ani slowa nie balaknalem. Sluchaj, stary Jolop sie wyfarbuje na smierc.
— Niemozliwe odkazalem. — Umiera sie tylko raz. Jolop umarl jeszcze przed urodzeniem. A ten krasny krasny sok zaraz sam sie zatrzyma. — Bo nie chlasnalem go po glownych zylach. I wydostalem osobiscie czysty tasztuk z karmana, i owinalem nim grabe bidnego, starego, umierajacego Jolopa, a on wyl i jeczal, i jucha zatrzymala sie, tak jak skazalem, o braciszkowie moi. Wiec juz teraz wiedza, barany, pomyslalem sobie, kto tu jest ich pan i wozaty.
Niedlugo to zajelo, zeby ukoic dwoch rannych zolnierzy w cichym zakatku, pod Ksieciem Nowego Jorku, tyle co duzy zlotogniak dla kazdego (za ich wlasne dziengi, bo ja swoje dalem ojczykowi) i utrzec w tasztuki zamoczone w kuwszynie z woda. Te pudernice stare, cosmy im ustroili przeszlej nocy filantro, znow tam byly i nic tylko wstawialy: — Dziekujemy wam, chlopcy — i: — Niech was Bog blogoslawi, chlopcy — jakby juz nie mogly tego przekrocic, mimo ze nie powtorzylismy tego filantro. Ale Pete zagail: — To co sobie damy, dziewuszki? — i kupil im czarna z mydlinami i wygladalo, ze ma sporo tego kasabubu w karmanach, wiec one sie jeszcze glosniej rozdarly z tym swoim: — Niechaj was Bog wszystkich poblogoslawi i zachowa w zdrowiu, chlopaki — i: — My nigdy bysmy na was nie powiedzialy — i: — Wy jestescie najlepsi chlopcy na swiecie.