ale od razu mi sie zrobilo bardzo niedobrze jak pomyslalem ze zadaje nia s-s-siach po samym sobie i scieka czerwo czerwona krew moja wlasna. Znow nie gwaltu chcialem, ale czegos, azebym tak lagodnie zapadl w sen i zeby to byl koniec Nizej Podpisanego i dla wszystkich koniec wszelkich klopotow. Moze jakbym zaszedl, pomyslalem sobie, do tej Publo Bibloteki za rogiem, to znalazlbym w jakiejs knidze najlepszy sposob na bezbolesne zalatwienie sie. Przedstawilem sobie, jak nie zyje i jak wszyscy tego beda zalowac, ef i em i ten szajso francowaty Joe ten doskakiewicz i rowniez doktor Brodzki, i doktor Branom, i ten Minister Wewnetrzny Niewdzieczny i w ogole wszyscy oni. No i ten zafajdany Rzad przechwalajacy sie. Wiec myk ja na ten ziab i bylo juz po poludniu, okolo drugiej, co uwidzialem ja na tym wielkim zegarze w Centrum i znaczy sie, ze to stare mleczko z dobawka dalo mi byc dluzej na trypie niz myslalem. I paszol ja po Marghanita Road i skreciwszy w Boothby Avenue. potem znowu za rog i tam juz miesci sie Publo Biblotcka.

To jest bardzo starychowskie miejsce i watpie, czy tam zajrzalem od czasu jak byl ze mnie oczen oczen malutki malczyk, okolo lat szesciu, i dzielilo sie na dwie czesci: jedna do pozyczania ksiazek i druga do czytania, pelna gazet i zurnalow ilustrowanych i tego jakby smrodu niemytego starych drewniakow ich prochna ich woni tego fetorku cial w nedzy i zgrzybialosci. Mnostwo ich albo sterczalo przy stoiskach z gazetami po calej sali, siakajac i bekajac i pod nosem do siebie mamroczac i przewracajac kartki, wyczytujac ze smutkiem, co nowego, albo siedzieli przy stolach przegladajac te zurnaly lub tylko udajac, niektorzy spali, a paru to nawet gromko chrapalo. Z poczatku juz nie pamietawszy, po co przyszedlem, wreszcie tknelo mnie i troche wzdrygnelo jak przypomnialem sobie ze po to, aby znalezc bezbolesny sposob na wyciagniecie kopyt, i podszedlem do polki z roznymi tam encyklo i te pe. Od chuja bylo tych knig, ale zadnej, o braciszkowie, zeby tak po tytule mi pasowala. Owszem, jakas o medycynie, to ja wyciagnalem i jak zajrzalem, to nic, tylko rysunki albo zdjecia jakichs odrazajacych ran i chorob, az o malo bym sie nie porzygal. Wiec odstawilem ja i wydostalem te gromadna knige, co wiecie, tak zwana Biblie, podumawszy sobie czy mi nie ulzy jak wtedy co ja czytalem w starej Wupie (nie takiej znow starej, ale wydawalo sie juz bardzo dawno) i pokusztykalem do krzesla ja poczytac. Ale znalazlem tylko, jak sie rabie siedemdziesiat razy po siedem i jak mnostwo tych Zydow przeklina i grzmoci jeden drugiego, i tez sie poczulem niedobrze. Wiec o malo sie nie poplakalem i jeden taki bardzo stary i zlachmaniony mudak z naprzeciwka zapytal:

— Co sie stalo, synu? Masz jakis klopot?

— Chce skonczyc ze soba — powiadam. — Juz mam dosyc, ot co. Zycie mi dalo w kosc.

Czytajacy obok mnie prochniak zaszumial: — Csss — nie podnoszac oczu znad jakiegos tam durackiego zurnala, w ktorym byly tylko narysowane jakby takie gromadne sztuczki geometryczne. Cos mi to przypomnialo. A ten pierwszy mudak powiada:

— Jestes na to za mlody, synu. Przeciez ty wszystko masz przed soba.

— Aha — odkazalem gorzko. — Jak sztuczny cyc. — Ten czytacz zurnalu znow zasyczal: — Csss — tym razem podnoszac oczy i cos dla nas obu zaskoczylo. Juz mi sie zrobilo widno, co za jeden. A on tak po nastojaszczy i gromko:

— Ja nigdy nie zapominam ksztaltu, jak Boga kocham. Jaki co ma ksztalt, w zyciu nie zapomne. Mam cie, ty swinio, na Boga, ty mlody zbrodniarzu. — Krystalografia, no tak. Wlasnie to niosl wtedy z bibloteki. Sztuczne zeby tak horror szol chrupaly pod butem. Jego zdarte lachy. Knigi razrez i razbros, wszystkie o krystalografii. Pomyslalem, ze lepiej pryskac stad gdzie rak w trawie piszczy. Ale ten stary mudak juz sie zerwal, o braciszkowie moi, wrzeszczac jak z uma szedlszy do wsiech prochniakow krugom pod scianami przy gazetach i do tych, co kimali nad zurnalami przy stolach. — Mamy go — skrzyczal. — To ta swinia jadowita, ten zbrodniarz, co poniszczyl ksiazki o krystalografii, takie rzadkie, nigdzie nie do odkupienia, juz nigdy. — Byl w tym jakis wariacki ton i odglos, jakby ten chryk byl po nastojaszczy z uma szedlszy. — To jest wzorowy okaz tych bestialskich i tchorzliwych mlodziakow! — ryczal. — Tu pomiedzy nami. Mamy go w reku. To wlasnie on z kolegami pobili mnie i skopali i zmasakrowali. Obdarli mnie do naga i wyrwali mi zeby. Moja krew i jeki smieszyly ich. Pognali mnie kopniakami do domu, golego i bez przytomnosci. — Byla to niezupelnie prawda, jak wiecie, braciszkowie. Cos mial jeszcze na tej plyci, nie byl znow obdarty calkiem do naga.

Krzyknalem:

— Ale to bylo przeszlo dwa lata temu. W tym czasie zostalem ukarany. Dostalem nauczke. Tylko popatrzcie sie o tam — w gazetach — jest moje zdjecie.

— Ukarany, co? — przemowil jeden stary typ jakby zolnierza, taki weteran. — Takich sie powinno wytepic. Jak to halasliwe robactwo. Ukarany, powiadasz?

— Dobrze! dobrze! — odpowiedzialem. — Kazdy ma prawo do wlasnych pogladow. Bardzo panow przepraszam. Juz musze isc. — I zaczalem sie wycofywac z tej meliny z uma szedlszych prochniakow. Aspiryna! no wlasnie. Mozna sie wykonczyc setka aspiryn. Ze starej apteki. Ale ten od krystalografii wrzasnal:

— Nie wypuszczac go! My go nauczymy co znaczy ukarany, te swinie mlodociana, tego morderce. Lapcie go. — I wierzcie mi albo to drugie, braciszkowie, ale kilku tych starych grzdyli, tak po dziewiecdziesiat lat kazdy, zlapalo sie za mnie tymi trzesacymi starymi grabkami, a mnie jakby zemdlilo od woni tej starosci zasmiardlej i chorob wszelakich, zionacej od tych na wpol zdechlych mudakow. Ten od krystalografii dobral sie juz do mnie i zaczal mi ladowac w ryja takie drobne i slabiutkie szturganka, wiec ja pytalem sie wyrwac i uciec, ale te starychowskie lapska, co mnie dzierzaly, byly mocniejsze niz sie spodziewalem. A potem inne chryki przykusztykaly od gazet, aby tez od siebie dolozyc Nizej Podpisanemu. Wykrzykiwali takie rzeczy jak: — Zatluc go, stratowac go, aby zywy nie uszedl, wybic mu zeby! — i caly ten szajs: i juz bylo mi jasne, o co chodzi. To starosc dorwala sie do mlodosci, ot co. A niektorzy z nich powtarzali: — Biedny stary Jack, o malo nie zabil biednego Jacka, to on, wlasnie ten bydlak! — i tak dalej, jakby to sie wczoraj hapnelo. Bo dla nich to chyba wczoraj. I teraz juz cale morze smierdzacych i sliniacych sie brudnych prochniakow usilowalo jakby dobrac sie do mnie tymi watlymi grabkami i starymi, zrogowacialymi pazurkami, zgielczac i dyszac na mnie, a nasz krysztalowy pogromszczyk byl ciagle najpierwszy, ladujac mi szturg i szturg nieprzerywno. A ja balem sie zrobic absolutnie cokolwiek, o braciszkowie, bo juz lepiej dostawac taki wycisk niz poczuc sie do wymiotu i ten okropny bol, ale z drugiej strony, rozumie sie, fakt ze i tak odbywa sie gwalt wprawil mnie w takie nastrojenie ze ten atak moj wyglada jakby zza rogu i tylko patrzy, czy juz nie wyprygnac i dawaj na calego.

Az pojawil sie biblotekarz, taki mlodszy, i krzyknal: — Co tu sie dzieje? Przestac mi natychmiast! Tu jest czytelnia. — Ale nawet nie zwrocili uwagi. Wiec on powiedzial: — Dobrze, w takim razie dzwonie na policje.

Wiec ja uwrzasnalem sie, a nie myslalem, ze moglbym w zyciu cos takiego uczynic:

— Tak tak tak jest, prosze dzwonic, prosze mnie ratowac od tych starych wariatow. — Przyuwazylem, ze ten biblotekarz sie wcale nie pali do udzialu w drace i do wybawiania mnie od furii szalu i z pazurow tego prochniactwa: wzial i umknal do swojej dyzurki czy gdzie tam byl telefon. Teraz juz te chryki sie strasznie usapaly i czulem, ze dalbym jednego prztyka i wszyscy by sie przewrocili, ale ja pozwalalem, bardzo cierpliwie, zeby mnie trzymaly te zgrzybiale grabki, z zamknietymi glazami, znosilem te watle poszturgiwania w lico i slyszalem, jak starychowskie zdyszane glosy daja mi po twojamaci takimi slowami jak: — Ty smarkaty bydlaku, ty swinio, chuligan, lobuz, morderca, zabic go i tyle. — Wreszcie dostalem raz tak po nastojaszczy bolesnie w kluf ze powiedzialem sobie o kurwa kurwa! i roztworzylem oczy i targnalem, aby sie im wyrwac, co nie bylo trudne, braciszkowie, i lu przedarlem sie z krzykiem do takiej sieni przed czytelnia. Ale ci starzy msciciele nic tylko za mna, dyszac jakby juz mieli powyzdychac, a te szpony zwierzece az sie im trzesly, zeby dorwac sie do Waszego Przyjaciela i Nizej Podpisanego. Po czym ktos podcial mi nogi, lubudu! leze na podlodze i oni mnie kopia, wiem uslyszalem juz mlode glosy w krzyku: — No juz. spokoj, spokoj! — i wiedzialem, ze przyjechalo gliniarstwo.

3

Bylem tak jakby zamroczony, o braciszkowie, i nie widzialem za dobrze, ale musialem tych szpikow juz na pewno gdzies spotkac. Tego co mnie podnosil i mowil: — Dobrze juz, dobrze, dobrze — prawie przy frontowych drzwiach Publo Biblo to wcale nie znalem, tylko wydal mi sie bardzo mlody jak na milicyjniaka, ale tamci dwaj tak wygladali od plecow, ze na pewno ich kiedys widzialem. Siekli tych francowalych staruchow takimi malymi pejczykami siuch i siuch i siuch, dalo sie poznac, jaka to dla nich uciecha i radocha, przy czym pokrzykiwali: — Na i na, macie, wy niegrzeczne chlopaki. To was nauczy, ze nie wolno urzadzac rozruchow i naruszac Panstwowego Spokoju, wy lotrzyki niedobre, wy. — No i zagonili tych sapiacych i zadyszanych i malo nie konajacych mscicieli

Вы читаете Mechaniczna pomarancza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату