niemowlak robil gu gu gu i przy tym cale mleko jakby mu wyciekalo z ryja i lypal do gory, tak jakby ulybawszy sie do wsiech, calkiem gologuzy i plyc mial w takich jakby faldkach, bardzo tlusty rybionek. No i zrobilo sie takie ciut jakby ho ho ho w tym szamotaniu sie, zeby mi odebrac ten kusoczek bumagi, wiec znow musialem warknac na nich i grabnalem to zdjecie, i podarlem je na drobniutkie strzepki i rzucilem na podloge jak niemnozko sniegu. Po czym zjawil sie lyskacz i te stare babulki rozdarly sie: — Na zdrowie, chlopcy! Panie Boze was poblogoslaw, chlopcy! Nie ma na calym swiecie lepszych niz wy, chlopcy! — i caly ten szajs. A jedna, do imentu w bruzdach i zmarszczkach, a zebow to juz wcale nie majaca w tej uschnietej mordzie, zagaila: — Nie drzyj pieniedzy, synu. Jezeli ci nie sa potrzebne, to daj takim, ktorzy ich potrzebuja! — co bylo z jej strony bezumno zuchwale i odwazne.

Ale Rick odpowiedzial.

— Pieniadze to wzdyc nie byly, o babuszko. Jeno zdjecie, a na nim taki sliczniutki bejbus ciutki kochaniutki niemowlutki.

Odparlem:

— Po prostu mam tego po gardlo i ustawszy, oto, co jestem. Bejbusie to wy jestescie, lobuzerka. Rechotac i obszczerzac sie, i podsmiechujki, to wszystko, co potraficie! i po tchorzowsku dawac ludziom wielki lomot, jak nie moga wam oddac.

Wkluczyl sie Bycho:

— No prosze, a wsiegda zdawalo nam sie, ze od tego ty akurat jestes najwiekszy krol i pierwszy uczyciel, stary druzku! No nie. Z toba jest wlasnie ten klopot.

Gapil sie ja na ten ohydny stakan piwa, stojacy przede mna jak chuj na stole, i w srodku czulem sie tak rzygotliwie, ze w koncu zrobilem: — Aaaaach! — i chlusnalem caly ten spieniony, smierdzacy szajs na podloge. A jedna ze starych psioch powiedziala:

— Kto traci, ten sie nie bogaci.

— Posluchajcie wy mnie, druzkowie. Widzicie. Tej nocy jestem czegos nie w humorze. Sam nie wiem, jak i dlaczego, ale to fakt. Idzcie sobie tej nocy wy trzej wlasna droga. Ja sie wylaczam. Na zawtra spotkamy sie w tym samym czasie i miejscu: mam nadzieje, ze juz bede sie czul duzo lepiej.

— Och — powiedzial Bycho — jakze mi przykro. — Ale w glazach mu bylo widno takie jakby swiatelko, ze na te noc on przejmie wozactwo. Oj, ta wladza wladza, kazdy jej pragnie. — Mozemy odlozyc do jutra — powiedzial Bycho — cozesmy poczeli w umysle swym. Czyli ten skok na sklepy przy Gagarin Street. Pyszny horror szol zachwat lezy i czeka, druzku, tylko brac i poluczac.

— Nie — odparlem. — Niczego nie odkladajcie. Walcie i juz! tyle ze w swoim wlasnym stylu. No — powiedzialem — to ja spadam. — I podnioslem sie z krzesla.

— A dokad? — zapytal Rick.

— Tego nie wiem — odrzeklem. — Pobyc sam ze soba i tyle: i rozebrac sie w tym i owym. — Zrazu bylo widno, ze te stare babuszki dostaja naprawde zagwozdki, czemu ja tak odchodze i do tego jakby posepny, a nie ten bystry i smiejaszczy malczyk palczyk, co go pamietacie. Ale ja skazalem: — Ach, do diabla, do diabla — i wygruzilem sie na ulice sam na samo gwalt i adzinoko.

Bylo ciemno i zrywal sie wiatr ostry jak noz, i nieduzo wpychli sie szwendalo po miescie. Owszem, te patrolujace glinowozy z brutalnymi polucyjniakami w srodku jakby krazace i od czasu do czasu, gdzies na rogu, widzialo sie paru bardzo mlodziutkich gliniarczykow, jak tupia na ten kurewski ziab i wypuszczaja parujacy oddech w zimowe powietrze, o braciszkowie. Chyba juz po nastojaszczy mnostwo tego starego ultra gwaltu i zlodziejstwa wymieralo, jako ze milicyjniaki zrobily sie tak brutalne z kazdym, kogo zlapali, chociaz z drugiej strony to byla juz taka jakby wojna miedzy wrednymi nastolami a gliniarzami, ktorzy stali sie bystrzejsi z majchrem i brzytwa, i pala i nawet ze spluwa. Ale co sie wtedy dzialo ze mna, to ze jakby niezbyt mnie juz obchodzilo. Jakby sie zaleglo we mnie cos na miekko i nie moglem zrozumiec: dlaczego? Sam nie wiedzialem, czego chce. Nawet i muzyka, ktorej lubilem sluchac w moim malu malutkim zyliszczu, byla taka, z ktorej moglbym sie dawniej zesmiac, o braciszkowie. Sluchalem wiecej takich jakby maciupkich piesni romantycznych, co to je nazywaja Lieder, sam glos i fortepian, niczewo bolsze, takie bardzo ciche i jakby teskne, inne niz w czasach, kiedy byly to wsiegda gromadne wielkie orkiestry i ja lezalem w lozku posrodku skrzypiec i puzonow i kotlow. Cos dzialo sie we mnie i zastanawialem sie, czy to jakby taka choroba, czy to, co wtedy ustroili ze mna, macac mi w glowie i kto wie, czy nie robiac mnie po nastojaszczy z uma szedlszym.

Wiec tak rozmyslajac ze schylona baszka i z grabami wbitymi w karmany kalotow szatalem sie ja po miescie, o braciszkowie, i wreszcie poczulem sie bardzo ustawszy i ze jest mi bardzo potrzebna duza, fajna czaszka starego czaju z mlekiem. O tym czaju dumajac ujrzalem nagle jakby swoj malunek, ze siedze przed wielkim ogniem w kominku, na fotelu, dojac ten czaj, a co bylo zabawne i oczen oczen czudackie, to ze jakby przemienilem sie w bardzo starego czlowieka, lat moze siedemdziesiat: bo widzialem swe wlosy, calkiem siwe, i mialem tez wasy, identiko siwiutkie. Widzialem samego siebie jako starego chryka, siedzacego przy ogniu, a potem znikl ten jak gdyby obraz. Ale bylo to bardzo dziwne.

Doszedlem do jednej z tych kafejek i czajnych, braciszkowie, i przez dlugie dlugie akoszko widzialem, ze pelno w niej ludzi sawsiem nudnych i tepych, jakby calkiem zwyczajnych, majacych te bardzo cierpliwe mordy bez wyrazu i nie chcacych nikomu szkodzic, jak siedza i balakaja se tak po cichu i dudla te swoje nieszkodliwe, poprawne czaj i kawe. Wladowalem sie do srodka i dawaj do kontuaru, i wzialem fajny goracy czaj z dobawka jak sie patrzy mleka i przeszedlem do ktoregos ze stolikow i usiadlem, zeby to wypic. A przy tym stoliku siedziala juz dwojka mlodych, pili cos i kurzyli se rakotwory z filtrem i gadu gadu, i smiali sie do siebie po cichu, ale ja nie zwazalem na nich i dojac, tak jakby we snie, glowkowalem, co to sie we mnie zmienia i co ze mna bedzie. W koncu przyuwazylem, ze ta dziuszka przy moim stoliku z tym czloniem to jest po nastojaszczy git i horror szol, nie w tym rodzaju, co zeby obalic i normalnie ryps wyps ryps wyps, tylko ze cialo na balszoj i lico tez i ryj usmiechniety i wlosy jasne przejasne i caly ten szajs. Po czym ten jej czlonio, w kapeluszu i morda siedzacy w druga strone, odwrocil sie, zeby luknac na gromadny zegar, co tam wisial na scianie, i dopiero poznalem jego i on mnie poznal. A to byl Pete, jeden z mojej ferajny w czasach, kiedy byli w niej Zorzyk i Jolop, on i ja. Pete we wlasnej osobie i tylko jakby duzo starszy, chociaz nie mogl teraz miec wiecej niz te dziewietnascie z kawalkiem, i mial ciut wasa na ryju i regularny garnitur (czyli starychowski ciuch na dzionyszek) i kapelusz. To ja zagabnalem:

— No no no, druzku, jak leci? Tyle tyle czasu nie widu. — Odpowiedzial:

— Maly Alex, nieprawdaz?

— Nikt inny — powiadam. — Dawno dawno dawno, jak przeminawszy i umarly te piekne dni. No i siejczas bidny Zorzyk, podobniez, spoczywa w piachu, ze starego Jolopa zrobil sie rozbestwiony poli mili cyjniak, tu wszelako tys jest i jam tu jest. I jakowez to nowiny rzekniesz mi, stary druzku?

— Ale on dziwnie mowi, prawda? — odezwala sie ta dziuszka, jakby zachichotawszy.

— To moj stary przyjaciel — zagail Pete do tej fifki. — Nazywa sie Alex. Chcialbym ci — posuwa znow do mnie — przedstawic: to moja zona.

Na to juz mi szczeka opadla. Zona? — tak jakby wytchnalem. — Zona zona zona? Nie! to niemozliwe. Nazbyt mlodys ty do malzenskiego stanu, moj stary druzku. Nie nie niemozebne.

Ta dziuszka, niby ze zakonnica Pieti (nie nie to niemozliwe) znow zachichrala i mowi do niego: — Czy ty rowniez sie poslugiwales takim jezykiem?

— No — powiada Pete jakby z ulybka. — Niedlugo mi stuknie dwudziestka. Az nadto wystarczy, zeby sie pobrac, i zrobilismy to juz dwa miesiace temu. A ty byles bardzo mlodziutki, tylko nad wiek rozwiniety, pamietasz.

— Nie — ciagle mnie zatykalo. — Tego nie moge przeskoczyc, stary druzku. Pietia zonaty. No no no.

— Mamy takie nieduze mieszkanko — powiedzial Pete. — Bo zarabiam jak dotad raczej niewiele w Panstwowych Ubezpieczeniach Morskich, ale jestem pewien, ze bedzie lepiej. A moja Georgina -

— Jak sie nazywa? powtorz — zagabnalem, usto krugom rozdziawiajac jak z uma szedlszy. Zona Pieti (zona, o braciszkowie) znowu jakby zachichotala.

— Georgina — powtorzyl Pete. — Georgina tez pracuje. Pisze na maszynie, no wiesz. Jakos wiazemy ten koniec z koncem. — Naisto ani rusz nie moglem, o bracia, glazow od niego oderwac. Byl z niego juz calkiem dorosly drewniak i glos mial dorosly i w ogole. — Musisz powiada Pete nas kiedys odwiedzic. Wygladasz jeszcze — pociagnal — bardzo mlodo… mimo tych strasznych przejsc. Tak tak tak, wiemy o tym wszystko… czytalismy. No… ale w gruncie rzeczy ty naprawde jestes bardzo mlody.

— Osiemnascie — mowie. — Wlasnie skonczylem.

— Ach tak, osiemnascie? — zdziwil sie Pete. — Juz tyle masz. No no no. Kto by pomyslal. Ale — powiada — czas juz na nas. I spojrzal na te swoja Georgine tak jakby z miloscia, i scisnal jej grabule dwiema rekami, a ona

Вы читаете Mechaniczna pomarancza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату