Wzialem gleboki oddech, probujac uspokoic sie wewnetrznie i sprawic, by moje kolana w koncu sie usztywnily – bo wciaz wydawaly sie miekkie jak z waty. Czulem sie slaby, polzywy i z cala pewnoscia nie bylem w formie na wedrowke na bosaka po polnych drogach, ale to juz nie mialo znaczenia. Nic sie nie liczylo procz tego, ze bylem wolny.

Slyszalem tylko odglosy wiatru i deszczu. Ruszylem przed siebie i niebawem dotarlem do ogrodzenia zrobionego z kilku rzedow drutu rozciagnietego pomiedzy drewnianymi palikami. Przelazlem pomiedzy nimi i poczlapalem dalej, by niespodziewanie znalezc sie na szczycie wzniesienia, a przed soba mialem stroma, porosnieta drzewami pochylosc, zas w dole miedzy drzewami dostrzeglem jakies swiatla.

Skierowalem sie w ich strone. Bylem nagi od tak dawna, ze przestalem o tym myslec, i z mojej strony byl to ewidentny blad. Skupilem sie wylacznie na wydostaniu sie z pulapki, w ktorej uwiezil mnie Giuseppe-Peter, przekonany, ze moglby dowiedziec sie w jakis sposob o mojej ucieczce i ruszyc za mna w pogon. Jedyne, o czym myslalem, zblizajac sie do prostego, niewielkiego domu, to aby nie okazalo sie, iz jest to kryjowka wynajeta na czas pobytu w Stanach przez Giuseppe-Petera. Nie zdazylem nawet zadzwonic do drzwi. Nagle zapalilo sie swiatlo przed domem i ktos lekko uchylil drzwi, zabezpieczone krotkim lancuchem.

Ktos o bladym, niewyraznym obliczu otaksowal mnie wzrokiem, a ostry, przerazony kobiecy glos rzucil: – Precz stad. Precz!

Juz mialem powiedziec: „Prosze zaczekac” – ale drzwi zamknely sie z trzaskiem, a gdy uchylily sie ponownie, w szparze pomiedzy nimi a framuga ujrzalem skierowana w moja strone lufe pistoletu.

– Precz stad – rzekla kobieta. – Jazda albo bede strzelac.

Pomyslalem, ze moze to zrobic. Przyjrzalem sie sobie i stwierdzilem, ze nie moge jej winic za to, iz tak mnie potraktowala. Bylem caly umorusany w blocie, nagi i mialem na rekach kajdanki; tego typu gosci raczej nikt nie wpuszcza do domu w chlodny pazdziernikowy wieczor.

Wycofalem sie, starajac sie nie wygladac agresywnie, rzecz jasna na tyle, na ile bylo to mozliwe, a gdy znow wslizgnalem sie miedzy drzewa, zatrzymalem sie na chwile, by powaznie przemyslec moja obecna, lepsza niz dotychczas, ale mimo wszystko trudna sytuacje. Nie ulegalo watpliwosci, ze potrzebowalem czegos, aby sie okryc, ale jedyne, co mialem pod reka, to liscie laurowe. Jak Adam i Ewa. Klasyka w najlepszym wydaniu. Powrot do korzeni i w ogole. Musialem naklonic ktoregos z tutejszych mieszkancow, choc na pewno nie kobiete, ktora odwiedzilem przed chwila, aby zechcial ze mna chwile porozmawiac, zanim sprobuje nafaszerowac mnie olowiem. W Rajskim Ogrodzie byc moze nie byloby to az takie trudne, ale w dwudziestym wieku na przedmiesciach Waszyngtonu wyczyn ten graniczyl nieomal z cudem.

Nieco dalej w dol zbocza dostrzeglem kolejne swiatla. Czujac sie po trosze jak kretyn, oderwalem galazke lauru i zaslonilem sie nia z przodu, po czym poczlapalem w kierunku swiatel, macajac jedna reka przed soba, w miare jak robilo sie coraz ciemniej, i obijajac sobie palce stop o niewidoczne kamienie. Tym razem, pomyslalem, bede znacznie ostrozniejszy, poszukam czegos, czym moglbym sie owinac, zanim zapukam do drzwi, kawalka jakiejs szmaty, worka na smieci… czegokolwiek.

Takze tym razem okolicznosci sprzysiegly sie przeciwko mnie. Juz mialem ukryc sie w ciemnosciach pod okapem spadzistego dachu przy wjezdzie do podwojnego garazu, gdy ze znajdujacego sie obok, niewidocznego dla mnie podjazdu wylonil sie jakis samochod, omiatajac mnie silnym swiatlem reflektorow. Samochod zatrzymal sie z piskiem opon, a ja cofnalem sie o krok, gotowy w kazdej chwili rzucic sie do ucieczki.

– Stoj. Ani kroku dalej – rozlegl sie czyjs glos i jakis mezczyzna wysiadl z auta. On takze mial pistolet.

Czy w Ameryce wszyscy bez wyjatku sa tak wrogo nastawieni do obcych, ze sa gotowi najpierw strzelic, a dopiero potem zadac im jakiekolwiek pytanie? – pomyslalem ogarniety czarna rozpacza. Jesli chodzilo o brudnych, nagich, nieogolonych obcych mezczyzn w kajdankach… zapewne tak.

Ten Amerykanin nie byl wystraszony, a jedynie lubil panowac nad sytuacja. Zanim zdazyl powiedziec cos wiecej, otworzylem usta i rzeklem donosnie:

– Prosze, niech pan wezwie policje.

– Co? – Postapil trzy kroki w moja strone i otaksowal mnie wzrokiem od stop do glow. – Co pan powiedzial?

– Prosze wezwac policje. Ucieklem. I chce… ee… zglosic sie na policje.

– Ktos pan jest? – zapytal ostro.

– Prosze posluchac – powiedzialem. – Jestem caly zziebniety i potwornie zmeczony, ale jesli zadzwoni pan do kapitana Kenta Wagnera, on zaraz przyjedzie i zabierze mnie stad.

– Nie jest pan Amerykaninem – rzucil oskarzycielskim tonem

– Nie. Brytyjczykiem.

Podszedl blizej, przez caly czas celujac do mnie z pistoletu. Zauwazylem, ze jest mezczyzna w srednim wieku o wlosach przyproszonych siwizna, prawym obywatelem, dosc zamoznym i przywyklym do podejmowania decyzji. Biznesmen, ktory wlasnie wrocil do domu.

Podalem mu numer telefonu Wagnera. – Prosze – powiedzialem. – Prosze… niech pan do niego zadzwoni.

Zamyslil sie przez chwile, po czym odparl. – Niech pan podejdzie do tamtych drzwi. Tylko bez numerow.

Pomaszerowalem przed nim do wielkich drzwi, a tymczasem deszcz ustal, ale w powietrzu wciaz czulo sie wilgoc.

– Stoj pan bez ruchu – powiedzial. Nie zamierzalem robic nic innego.

Na stopniach staly trzy pomaranczowe dynie, szczerzace sie do mnie zlowrogo. Uslyszalem brzek kluczy i zgrzyt zamka. Drzwi uchylily sie do wewnatrz, ze srodka wyplynela smuga swiatla.

– Odwroc sie pan. I podejdz tutaj.

Odwrocilem sie. Stal tuz za progiem i czekal na mnie z pistoletem w dloni.

– Wejdz do srodka i zamknij drzwi. Zrobilem to.

– Stan tam – powiedzial, wskazujac miejsce w wylozonej kafelkami sieni pod sama sciana. – Stan tam… i ani drgnij.

Na kilka chwil spuscil mnie z oczu, by zajrzec do sasiedniego pomieszczenia. Po chwili znow go ujrzalem, trzymal w reku duzy recznik.

– Masz – rzucil mi recznik, suchy, miekki, jasnozielony, z rozowymi inicjalami. Zlapalem go, ale niewiele moglem zrobic, chyba ze rozlozylbym go na ziemi i owinal sie, przeturlawszy sie po nim.

Wykonal niecierpliwy ruch glowa.

– Nie moge… – powiedzialem, ale nie dokonczylem. Do cholery, mialem juz tego dosc.

Odlozyl pistolet, podszedl, owinal mnie w pasie recznikiem i poutykal konce do srodka, jakby to byl sarong.

– Dziekuje – powiedzialem.

Polozyl pistolet przy aparacie telefonicznym i kazal mi powtorzyc numer posterunku policji.

Kent Wagner na moje szczescie wciaz byl jeszcze na posterunku, choc skonczyl sluzbe ponad pol godziny temu.

Moj gospodarz mimo woli powiedzial: – Jest tu jakis mezczyzna, twierdzi, ze uciekl…

– Andrew Douglas – wszedlem mu w slowo.

– Mowi, ze nazywa sie Andrew Douglas. – Nagle odsunal sluchawke od ucha, jakby poziom decybeli omal nie rozsadzil mu bebenkow. – Co? Mowi, ze chce oddac sie w rece policji. Jest tutaj, zakuty w kajdanki. – Nasluchiwal przez kilka chwil, po czym zmarszczyl brwi i oddal mi sluchawke. – Chce z panem mowic – powiedzial.

Uslyszalem glos Kenta: – Kto mowi?

– Andrew.

– O Jeeezu. – Rozlegl sie przeciagly swist jego oddechu. – Gdzie jestes?

– Nie wiem. Zaczekaj. Zapytam mego gospodarza. Mezczyzna odebral mi na chwile sluchawke i podal policjantowi adres wraz ze wskazowkami, jak jechac. – Cztery i pol kilometra za Dupont Circle, potem wzdluz Massachusetts Avenue, w prawo w Czterdziesta Szosta, jeszcze raz w prawo w Davenport Street i jeszcze jakies czterysta metrow, na skraju lasu. – Sluchal przez chwile, po czym oddal mi sluchawke.

– Juz mam adres – powiedzial kapitan Wagner.

– Ach… Kent… jeszcze jedno… przywiez jakies spodnie.

– Co takiego?

– Portki – powiedzialem z naciskiem. – I koszule. I buty, rozmiar angielska dziesiatka.

Zapytal z niedowierzaniem w glosie: – Chyba nie jestes…?

– No, jestem. Zabawne jak jasna cholera. I przydalby sie tez kluczyk do kajdanek.

Вы читаете Zagrozenie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату