– Mozna tak powiedziec.

– Mowila tez cos o jencach powracajacych z Wietnamu jako impotenci.

– Mhm – mruknalem z usmiechem. – Sam jej o tym mowilem.

– Ciesze sie, ze cos z tego kapujesz.

– Dzieki – odparlem.

– Nadal mieszka w hotelu Regency – dodal Kent. – Powiedziala, ze nie wyjedzie, dopoki nie bedziesz wolny.

Nie odpowiedzialem, a on po chwili dodal:

– Nie mowilem jej, ze najprawdopodobniej nie wyjdziesz z tego z zyciem. I ze gdyby ci sie udalo z tego wywinac, to bylby cud.

– Cuda sie zdarzaja – rzucilem, a on pokiwal glowa.

– Od czasu do czasu.

Spojrzelismy wzdluz drogi w kierunku miejsca, z ktorego ucieklem.

– Ten dom znajduje sie w odleglosci pieciu kilometrow w linii prostej od hotelu Ritz-Carlton. – powiedzial. – I… zauwazyles? Nie bylo przy nim ani jednej dyni. – Usmiechnal sie w polmroku, szczerzac zeby w drapieznym grymasie.

Sprawdzil wszystko bardzo dokladnie; gdy nadjechaly radiowozy, wsiedlismy do jednego z nich, po czym Kent zabral sie za przegladanie pliku wydrukow komputerowych. Byly to, jak sie okazalo, wydruki ofert wynajmu lub sprzedazy prywatnych domow z dzialkami z ostatnich osmiu tygodni zarowno na terenie Dystryktu Columbia, jak i przyleglego Arlington oraz czesci Marylandu i Wirginii. Odnioslem wrazenie, ze ktos zadal sobie wiele trudu, aby sporzadzic te wszystkie zestawienia, ale podobnie jak w przypadku Eaglera tak i teraz, ten ogromny trud zaowocowal konkretnymi wynikami.

Kent mruknal z zadowoleniem i podsunal mi pod nos jedna z kartek, wskazujac na widniejacy na niej zapis:

Cherrytree Street 5270, dom wynajety 16 pazdziernika na okres dwudziestu szesciu tygodni, oplata wniesiona z gory w pelnej kwocie.

Siegnal po mape, otwarta i rozlozona na wlasciwej stronie, i pokazal mi, gdzie sie znajdujemy.

– To jest dom, z ktorego zadzwoniles, przy Davenport Street. Przeszlismy przez osiedle na ukos, przez las, az do Cherrytree, ktora biegnie rownolegle do Davenport. Ten las nalezy do American University Park.

Pokiwalem glowa.

Wygramolil sie z samochodu, by zamienic kilka slow ze swoimi ludzmi, i za chwile jechalismy juz powoli z wylaczonymi swiatlami z powrotem w strone domu numer 5270.

Kent i porucznik Stawski, ktory jechal w drugim wozie, byli zgodni, ze w tej sytuacji najodpowiedniejszy bylby nagly, brutalny nalot, rzecz jasna zaplanowany i przygotowany tak, by osiagnac jak najwiekszy efekt. Wyslali dwoch policjantow przez las, aby zblizyli sie do domu od tylu, ale pozostali w ukryciu i zostawili samochody w miejscu, gdzie nie byloby ich widac, choc czekalyby w gotowosci.

– Ty zostaniesz tutaj – rzucil do mnie Kent. – Nie mieszaj sie w to, rozumiesz?

– Nie – powiedzialem. – Znajde Freemantle’a.

Otworzyl usta, ale zaraz je zamknal, a ja wiedzialem, ze jak wszyscy gliniarze, jest skoncentrowany wylacznie na pojmaniu przestepcy. Przez chwile taksowal mnie wzrokiem, a ja powiedzialem:

– Wchodze tam i nie probuj sie ze mna spierac.

Pokrecil glowa z rezygnacja, lecz juz nie probowal mnie powstrzymywac, i to my obaj, tak jak wczesniej, niemal bezszelestnie podkradlismy sie do domu, przy ktorym nie bylo halloweenowych dyn.

Gdy stanelismy w cieniu laurow, dotknalem jego reki i pokazalem to, co zauwazylem. Wyraznie zesztywnial, gdy spostrzegl to samo co ja – mezczyzne, stojacego przy nieoswietlonym oknie na pietrze i palacego papierosa.

Obserwowalismy go w milczeniu. Mezczyzna nie sprawial wrazenia zaniepokojonego.

– Cholera – wycedzil Kent.

– Zawsze mozemy podejsc od tylu.

Przeslizgnelismy sie przez krzaki na tylach domu. Okna z tamtej strony, wychodzace na las, rowniez byly ciemne.

– I co teraz? – spytalem.

– Trzeba dzialac. – W jego dloni znow znalazl sie pistolet, w glosie zas pojawila sie nuta leku i zdecydowania zarazem: – Gotowy?

– Tak.

Bylem gotowy, o ile zawieralo sie w tym kolatanie serca i trudnosci z oddychaniem. Wyszlismy z gestwiny krzewow mozliwie jak najblizej domu, po czym przemykajac od jednego splachetka cienia do drugiego, dotarlismy do tylnego wejscia. Drzwi byly podwojne – jedne siatkowe, do ochrony przed owadami, i drugie, wewnetrzne, na wpol przeszklone. Kent siegnal dlonia do klamki siatkowych drzwi i otworzyl je, po czym przekrecil galke przy drugich, tych masywniejszych.

Co nas wcale nie zdziwilo, byly zamkniete na klucz.

Kent wyjal krotkofalowke z futeralu, wysunal antene i rzucil do mikrofonu jedno krotkie slowo: – Jazda!

Nim zdazyl schowac aparat do futeralu przy pasku, we front domu uderzyl nagle ryk policyjnych syren i blask swiatel; barwne blyski kogutow widac bylo nawet tu, na tylach budynku. Zaraz potem wlaczono silne reflektory- szperacze, a z policyjnych krotkofalowek poplynely blizej niezrozumiale glosy. Kent tymczasem nie proznowal, rozbil szybe w drzwiach tylnego wejscia i wsunal dlon przez otwor, aby odblokowac zasuwke.

Wewnatrz domu, podobnie jak na zewnatrz, zapanowalo istne pandemonium. Kent i ja, wraz z dwoma mundurowymi funkcjonariuszami depczacymi nam po pietach, przebieglismy przez kuchnie, skierowalismy sie w strone schodow i bardziej wyczulismy, niz zobaczylismy, dwoch mezczyzn wyciagajacych bron, aby odeprzec natarcie. Najwyrazniej ekipa Stawskiego przestrzelila zamki w drzwiach frontowych, a gdy umilklo staccato kanonady, ujrzalem niebieskie mundury wbiegajacych do hallu ludzi i zaraz potem skrecilem za zalom schodow, kierujac sie na pietro.

Tam wciaz jeszcze bylo wzglednie cicho. Wszystkie drzwi z wyjatkiem jednych byly otwarte. Rzucilem sie ku nim, a Kent za mna zawolal przerazliwie: – Nie rob tego, Andrew!

Odwrocilem sie i spojrzalem na niego. Podszedl tak, by nie znalezc sie na linii ognia od strony drzwi, po czym skoczyl i kopnal w nie z calej sily. Drzwi z hukiem otwarly sie do srodka, a Kent z pistoletem w dloni wpadl do pokoju i od razu dal susa w bok. Wbieglem za nim.

Wewnatrz panowal polmrok w porownaniu z jasnym korytarzem na zewnatrz, jakby jedynym zrodlem swiatla byla tu slaba nocna lampka. W pomieszczeniu stal szarobialy namiot, linki mocujace przywiazane byly do znajdujacych sie opodal mebli, obok zas, rozpaczliwie usilujac rozpiac suwak przy wejsciu, stal Giuseppe- Peter.

Obrocil sie na piecie, gdy wpadlismy do pokoju.

On tez mial w reku pistolet.

Wymierzyl w nasza strone i strzelil dwa razy. Poczulem palace pieczenie, gdy jedna z kul musnela lekko moje lewe ramie, a druga ze swistem przeleciala mi kolo ucha i w tej samej chwili Kent bez wahania wypalil do niego.

Impet kuli, ktora go dosiegla, powalil Giuseppe-Petera na wznak.

Podszedlem i ukleknalem przy nim.

To Kent otworzyl wejscie do namiotu i wslizgnal sie do srodka po Morgana Freemantle’a. Uslyszalem senny, rozleniwiony glos Starszego Stewarda, a zaraz potem Kent wyszedl z namiotu, aby powiadomic mnie, ze ofiara jest nafaszerowana prochami i gola jak swiety turecki, ale poza tym cala i zdrowa.

Przy pomocy zwinietego namiotowego plotna, ktore przykladalem do szyi mego wroga, staralem sie zatamowac szkarlatna fontanne, lecz bez powodzenia. Kula wyrwala zbyt duzy fragment tkanek; nic nie mozna bylo zrobic.

Oczy mial otwarte, ale jego wzrok juz metnial.

Zapytal po wlosku: – To ty?

– Tak – odparlem w jego jezyku.

Zrenice na moment sie zwezily; skupil wzrok na mojej twarzy.

– Nie moglem wiedziec… – powiedzial. – Skad mialem wiedziec… co zamierzales…

Вы читаете Zagrozenie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату