nikomu na nic sie nie zda… Teraz juz rozumiem, co robisz. – Przerwal. – Tym razem cie pokonam.
Nie odpowiedzialem. Wiedzialem, ze znow przezywal dylemat typowy dla porywaczy: czy pozostac przy kwocie, ktora mial szanse uzyskac, czy ryzykowac schwytanie, walczac o sume, na jakiej mu zalezalo. Domyslalem sie, ze czlonkowie Jockey Clubu, aczkolwiek z ciezkim sercem, zgodziliby sie wyplacic pol miliona funtow, co oznaczalo kwote pieciu tysiecy na osobe, o ile faktycznie bylo ich az stu. Podejrzewalem, ze Liberty Market mogloby doradzic zgode na wyplacenie takiej sumy, pieciu procent pierwszej kwoty. Koszta tego porwania bylyby wysokie, ale proby nadmiernego zanizenia wysokosci okupu lub wrecz zbicia go do zera mogly okazac sie zabojczo grozne dla ofiary.
Przy odrobinie szczescia, stwierdzilem, Giuseppe-Peter i ja moglibysmy ostatecznie wynegocjowac rozsadna cene za Morgana Freemantle i Starszy Steward wrocilby bezpiecznie do domu; w sumie po to przeciez przybylem do Stanow. Potem… jesli chodzi o mnie… wszystko zalezalo od tego, czy Giuseppe-Peter faktycznie mial szanse rozplynac sie bez sladu… i czy uwazal mnie za zagrozenie, ktore moglo go przesladowac do konca zycia.
A moglo. Oczywiscie, ze moglo. Wiedzialem o tym doskonale.
Nie ludzilem sie, ze zdecyduje sie mnie uwolnic. Ja bedac na jego miejscu, nie zrobilbym tego.
Odegnalem od siebie te ponura, zlowrozbna mysl. Dopoki Morgan Freemantle zyl gdzies tam, w niewoli, mnie rowniez nie grozila smierc… a przynajmniej mialem taka nadzieje.
– Jutro – rzekl Giuseppe-Peter – kiedy tu przyjde, nagrasz, ze w przyszla srode Freemantle straci jeden z palcow, o ile do tego czasu na moje konto nie zostana przelane trzy miliony funtow.
Znow przygladal mi sie przez dluzsza chwile, jakby usilowal odgadnac moje przekonania, slabosci, obawy i cala moja wiedze; odnalazlem jego spojrzenie i ujrzalem calkowite przeciwienstwo mnie samego, demona kryjacego sie we wnetrzu kazdego czlowieka.
To prawda, ze bylismy do siebie podobni, i to pod wieloma wzgledami, nie tylko jezeli chodzilo o wiek, budowe i sile fizyczna. Organizowalismy, snulismy plany i na swoj sposob, gdzie sie tylko dalo, szukalismy okazji, aby sie sprawdzic. Walka byla naszym zywiolem. Ta sama walka, tyle ze stalismy po przeciwnych stronach barykady. Uzywalismy tej samej broni – klamstw, grozb i strachu.
Tylko ze ja staralem sie odzyskiwac to, co on ludziom odbieral. Odbudowywalem to, co on bezmyslnie niszczyl. Ponizal i ranil swoje ofiary, ja zas probowalem uczynic, co w mojej mocy, by wrocily do zdrowia. Czerpal satysfakcje z porywania ludzi, ja zas ich uwalnialem. Calkowite moje przeciwienstwo…
Tak jak wczesniej, odwrocil sie nagle i odszedl, a ja przez chwile mialem ochote go zawolac, blagac, by zostal i jeszcze ze mna porozmawial. Nie chcialem, aby odszedl. Pragnalem jego towarzystwa, niewazne, ze byl moim wrogiem.
Mialem po dziurki w nosie tej polany, tego drzewa, blota, zimna i kajdanek. Czekaly mnie dwadziescia cztery godziny chlodu i samotnosci posrod posepnego, przerazliwie znajomego krajobrazu. Doba niewygod i nieuchronnego glodu. Znow zaczelo padac, deszcz zacinal w najlepsze, zimne strugi niesione porywistym wiatrem. Poruszylem rekoma, aby pochwycic drzewo, przy ktorym bylem uwieziony, nienawidzilem go, usilowalem potrzasnac, uszkodzic je w przyplywie dojmujacej, wszechogarniajacej czarnej rozpaczy. To nic nie da, pomyslalem chlodno, i niemal natychmiast przerwalem bezowocna szamotanine. Jezeli dam sie poniesc emocjom, rozsypie sie w drobny mak. Opuscilem rece. Unioslem twarz ku niebu i z zamknietymi oczami po prostu pilem. Nie koncentrowalem sie na niczym innym.
Lisc wpadl mi do ust. Wyplulem go. Kolejny spadl mi na czolo. Otworzylem oczy i zauwazylem sypiace sie z gory pozostale zeschle liscie.
Wiatr, pomyslalem. I tym razem nieco lagodniej znow uchwycilem pien drzewa i potrzasnalem z calej sily, a lekkie drzenie dosieglo nawet najwyzszych galazek. Trzy kolejne mokre od deszczu liscie opadly na ziemie.
Dwa dni temu drzewo niewzruszenie stawialo opor moim poczynaniom tego rodzaju. Zamiast znow nim potrzasac, uderzylem w nie kilka razy plecami. Zadrzalo. I to calkiem mocno. Poczulem, ze pien drgnal lekko, wczesniej tego nie bylo. A pod ziemia, pod moimi stopami cos sie poruszylo.
Zaczalem jak szalony orac grunt palcami stop, a potem okrazylem drzewo i usiadlem gwaltownie, macajac palcami, az poczulem pod nimi sliska, twarda powierzchnie. Znow obszedlem drzewo, wracajac na miejsce, gdzie znajdowalem sie wczesniej; uderzylem z cala sila w pien i spuscilem wzrok, aby zobaczyc, co wygarnalem spod ziemi.
Korzen.
Trzeba byc nielicho zdesperowanym, zeby probowac golymi rekoma wykopac drzewo z ziemi, a slowo zdesperowany bardziej niz adekwatnie okreslalo stan ducha Andrew Douglasa w ten deszczowy pazdziernikowy poranek.
Niech pada, pomyslalem. Niech ten cudowny, ulewny deszcz leje bez przerwy, zmieniajac moje wiezienie w bagno. Niech to lepkie, grzaskie blocko rozmieknie i stanie sie wodniste… Niech to uparte male drzewko nie ma glownego korzenia dlugiego jak ono samo.
Padalo. Prawie tego nie czulem. Oczyscilem korzen z blota, az moglem go objac palcami i uchwycic. Czulem, jak ciagnie sie w bok i opiera moim szarpnieciom.
Kiedy wstalem, stwierdzilem, ze moge wsunac pod niego stope; byl to gruzlowaty, ciemny korzen grubosci kciuka, to naprezajacy sie, to znow rozluzniajacy, kiedy napieralem calym ciezarem na pien drzewa.
Mam caly dzien, pomyslalem, i cala noc.
Drugiej szansy juz nie dostane.
Zajelo mi to caly dzien, ale nie cala noc.
Lalo przez wiele godzin, a ja godzina po godzinie palcami dloni i stop wyciagalem spod ziemi kolejne korzenie, odslaniajac wiekszosc z nich i grzebiac coraz glebiej. Pien z lekkiego drzenia, w jakie wprawialy go moje pchniecia, przeszedl w silniejszy dygot, az w koncu wyraznie zaczal sie kolysac.
Za kazdym razem wkladalem w uderzenia caly ciezar mojego ciala w obawie, ze Giuseppe-Peter moglby jakims sposobem ujrzec ponad kepami wawrzynow poruszajace sie galezie i zjawic sie tu, aby w brutalny i ostateczny sposob polozyc kres moim poczynaniom. Drapalem palcami, kopalem i napieralem z niemal oblakanczym zapamietaniem i im dluzej to trwalo, tym silniejszy byl przepelniajacy mnie niepokoj.
O ile starczy mi czasu, dam rade. O ile starczy mi czasu… Boze… daj mi ten czas.
Niektore z korzeni odlamywaly sie latwo, inne okazywaly sie przerazliwie uparte. Woda wypelniala wykopana przeze mnie dziure, tak ze prawie nic nie moglem zobaczyc, i choc pomagala, z drugiej strony rownoczesnie utrudniala mi prace. Gdy czulem, ze jakis szczegolnie gruby i gruzlowaty korzen w koncu sie poddal, gorujace nade mna drzewo kolysalo sie, jakby w smiertelnym protescie, a ja prostowalem sie i napieralem na nie, wkladajac w to cala sile wszystkich moich miesni, pchajac i ciagnac, uderzajac, opierajac sie ciezko o pien, orzac pietami ziemie i czujac drgania przenikajace moje cialo od stop do glow przy kazdym kolejnym agonalnym pchnieciu. Najbardziej bolaly mnie lydki i uda, mimo to jednak szarpalem drzewem to w jedna, to w druga strone, z boku na bok, wahadlowo. Caly pek korzeni puscil rownoczesnie i nagle drzewo runelo, a ja wraz z nim, grube konary z gluchym hukiem wyladowaly na podlozu z opadlych zen zbrazowialych lisci. Bylem kompletnie bez tchu i przepelniala mnie euforia, ale… wciaz… pozostawalem… uwieziony.
Musialem zlamac i oderwac kazdy, nawet najmniejszy korzen, by byc w stanie zsunac kajdanki, ale watpilem, aby w tym momencie cokolwiek moglo mnie powstrzymac. Nie zawahalbym sie, nawet gdybym musial zmierzyc sie ze zwojami drutu kolczastego. Orzac palcami i szarpiac, z obiema rekoma zanurzonymi w wodzie, kleczac i wytezajac wszystkie sily, walczylem o uwolnienie sie z pulapki jak jeszcze nigdy dotad, walczylem o zycie i w koncu poczulem, ze cala masa splatanych korzeni wyslizguje sie z ziemi, oslizgly poskrecany klab czarnych, zdrewnialych, wilgotnych macek. Wciaz na kleczkach, zaczalem konwulsyjnymi, spazmatycznymi ruchami przesuwac sie w dol wzdluz pnia, az wreszcie poczulem, jak miekkie, elastyczne korzenie dotykaja moich ramion, przeslizgujac sie pomiedzy nimi… i po chwili, juz wolny, wyladowalem w blotnej kaluzy. Ogarnela mnie euforia.
Niewiele dluzej zajelo mi przeniesienie skutych rak do przodu – przelozylem ponad nimi najpierw jedna noge, a potem druga i choc z pozoru niewiele to zmienilo, dla mnie byla to niewiarygodna, wrecz zasadnicza odmiana mego dotychczas zalosnego polozenia.
Wciaz padal deszcz, a w dodatku zaczelo zmierzchac. Podszedlem na drzacych nogach do kepy laurow po drugiej stronie polanki, skad zwykle wylanial sie Giuseppe-Peter, i wolno, ostroznie wyjrzalem spomiedzy dwoch blyszczacych zielenia krzewow.
Ani zywego ducha.