19
Znow zaczelo padac, zrazu ciezkie, duze, pojedyncze krople skapywaly glosno na zeschle liscie, ale w koncu lunelo jak z cebra. Wstalem i pozwolilem, by deszcz zlal mnie niczym prysznic, zlepiajac wlosy w straki, splywajac po calym ciele, zimny, lecz zarazem dziwnie przyjemny.
Wykorzystalem te okazje, aby znow sie napic, i nauczylem sie calkiem niezle polykac deszczowke bez zakrztuszania sie. Alez niesamowicie musialem wygladac, pomyslalem, stojac golusienki i mokry na polanie wsrod krzewow.
Moi szkoccy przodkowie szli w boj calkiem nago, wyjac jak opetani i zbiegajac ze wzgorz porosnietych wrzosami, z mieczami i tarczami w dloniach, budzac dojmujaca trwoge wsrod rzesz swoich wrogow. Skoro ci dawni czlonkowie klanow, szkoccy gorale, potrafili stawac do walki tak, jak ich Pan Bog stworzyl, ja rowniez moglem wykrzesac z siebie odwage i zmierzyc sie z obecna sytuacja i przeciwnikiem, ktorego los postawil na mojej drodze.
Zastanawialem sie, czy gorale pokrzepiali sie przed walka mocniejszymi trunkami. To dodaloby mi odwagi o wiele lepiej niz zwyczajny, w dodatku chlodny bulion.
Deszcz padal przez wiele godzin, ulewa byla naprawde solidna. Ustala dopiero o zmierzchu, a do tego czasu ziemia wokolo drzewa rozmiekla na tyle, ze siedzenie na niej kojarzylo mi sie z kapiela w borowinowym blocie. Mimo to, jako ze przez wiekszosc dnia stalem, opierajac sie o drzewo, gdy zrobilo sie ciemno, usiadlem. Jezeli jutro tez sie rozpada, pomyslalem ze stoickim spokojem, deszcz mnie umyje.
Noc znow byla dluga i chlodna, ale o wyziebieniu organizmu nie bylo raczej mowy; kiedy przestalo padac, moja skora obeschla. Wreszcie, pomimo sytuacji, w jakiej sie znalazlem, znow zasnalem.
Obudzilem sie o swicie, przemoczony i wyglodzony, kiszki graly mi marsza jeszcze przez dobre dwie godziny; przez ten czas zastanawialem sie ponuro, czy Giuseppe-Peter zechce sie jeszcze pojawic, ale mimo wszystko przyszedl. Zjawil sie tak jak poprzednio, bezszelestnie, przechodzac zdecydowanie przez laurowy gaszcz; mial na sobie te sama skorzana kurtke, a na ramieniu zawieszona duza torbe podrozna.
Na jego widok od razu sie podnioslem. Nie powiedzial ani slowa, po prostu zarejestrowal ten fakt. Dostrzeglem slady wilgoci na jego gladko zaczesanych wlosach – raczej efekt prysznica, niz przelotnej mzawki; szedl ostroznie, omijajac wieksze kaluze.
Juz wtorek, pomyslalem.
Znow przyniosl ze soba butelke zupy, tym razem cieplej, brunatno-brazowej i majacej posmak wolowiny. Wypilem ja wolniej niz dzien wczesniej, majac w glebi duszy nadzieje, ze mi jej nie zabierze. Zaczekal, az skoncze, wyrzucil slomke i jak poprzednio, zakrecil butelke.
– Siedzisz na dworze – rzekl nieoczekiwanie – podczas gdy ja wygrzewam sie w cieplutkim domu. Jeszcze dzien lub dwa.
Po krotkiej chwili oszolomienia wykrztusilem: – Ubranie…? Pokrecil glowa. – Nie. – Po czym spogladajac na chmury, rzekl:
– Deszcz jest czysty.
Nieomal skinalem glowa, byl to prawie niedostrzegalny gest, a mimo to go wychwycil.
– W Anglii – powiedzial – udalo ci sie mnie pokonac. Tutaj to ja pokonalem ciebie.
Milczalem.
– Powiedziano mi, ze w Anglii to byla twoja robota. To ty znalazles chlopca. – Wzruszyl ramionami w przyplywie naglej frustracji, a ja domyslilem sie, ze w dalszym ciagu nie wie, jak tego dokonalismy.
– Odzyskiwanie uprowadzonych osob i uwalnianie ich z rak porywaczy to twoja praca. Nie wiedzialem, ze jest taki zawod, sadzilem, ze zajmuje sie tym wylacznie policja.
– Tak – powiedzialem obojetnym tonem.
– Juz mnie wiecej nie pokonasz – rzekl z powaga w glosie. Wlozyl reke do torby i wyciagnal pomieta kartke, na ktorej, jak sie okazalo, znajdowala sie kopia jego portretu pamieciowego, egzemplarz pochodzacy jeszcze z Bolonii.
– Ty to sporzadziles – warknal. – Przez to musialem opuscic Wlochy. Udalem sie do Anglii. A tam znow te portrety. Byly wszedzie. Z tego powodu przybylem w koncu do Stanow. Ale ten portret juz niedlugo zacznie byc rozpowszechniany takze tutaj, zgadza sie?
Nie odpowiedzialem.
– Scigales mnie. Ale to ja cie schwytalem. I na tym polega roznica.
To, co mowil, wyraznie sprawialo mu przyjemnosc.
– Niedlugo bede wygladal inaczej. Zmienie twarz. Kiedy otrzymam okup, znikne. I tym razem nie wyslesz policji, zeby zgarnela moich ludzi. Tym razem powstrzymam cie.
Nie zapytalem, w jaki sposob. To nie bylo konieczne.
– Jestes taki jak ja – powiedzial.
– Nie.
– Tak… ale z nas dwoch to ja zwycieze.
W trakcie konfrontacji pojawia sie zazwyczaj moment, kiedy przeciwnicy stojacy po dwoch stronach barykady zaczynaja odczuwac wzgledem siebie gleboki szacunek, mimo iz wrogosc miedzy nimi pozostaje tak samo silna i zajadla jak dotad. To wlasnie byla ta chwila – przynajmniej z jego strony.
– Jestes silny – dodal – tak jak ja. Nie mialem pojecia, co odpowiedziec.
– Przyjemnie jest pokonac silnego mezczyzne.
Nie chcialem, aby dzieki mnie mial okazje napawac sie triumfem.
– Czy bedziesz zadal za mnie pieniedzy? – spytalem. – Mam na mysli okup.
Spojrzal na mnie chlodno i odparl: – Nie.
– Dlaczego? – spytalem i pomyslalem: po co pytam, moze wolalbym mimo wszystko nie znac odpowiedzi.
– Za Freemantle’a – odparl krotko – dostane piec milionow funtow.
– Jockey Club nie zaplaci tak wysokiej kwoty – powiedzialem.
– Zaplaci.
– Morgan Freemantle nie jest powszechnie lubiana postacia – poinformowalem go. – Czlonkowie Jockey Clubu beda zalowali kazdego pensa wyciaganego z kieszeni. Beda grac na zwloke, przeciagac cala sprawe w nieskonczonosc, debatujac, czy moze zamozniejsi nie powinni wyplacic z kasy nieco wiecej od innych. Zmusza cie, bys czekal… a kazdy kolejny dzien oczekiwania zwieksza ryzyko, ze wpadniesz w rece tutejszej policji. Amerykanie sa wysmienici, jesli chodzi o odnajdywanie porywaczy… ale to juz chyba wiesz.
– Jesli chcesz jesc, to nie radze ci mowic takich rzeczy. Zamilklem.
Po chwili dodal: – Spodziewam sie, ze nie wyplaca mi calych pieciu milionow. Ale klub ma wielu czlonkow. Okolo stu. Jestem pewien, ze kazdego z nich stac na zaplacenie po trzydziesci tysiecy funtow. To daje w sumie trzy miliony funtow. Jutro nagrasz jeszcze jedna tasme. Powiesz, ze to ostatnia obnizka. Za trzy miliony wypuszcze Freemantle. Jezeli nie zaplaca, zabije jego i ciebie rowniez i pogrzebie was tu, na tej polanie. – Wskazal reka ziemie u moich stop. – Jutro nagrasz te wiadomosc.
– Dobrze – powiedzialem.
– I wierz mi – dodal z powaga – nie zamierzam spedzic reszty zycia za kratkami. Jezeli policja zacznie mi deptac po pietach, nie zawaham sie was zabic, aby uniknac schwytania.
Uwierzylem mu. Mial to wypisane na twarzy.
Po chwili rzeklem: – Masz w sobie odwage. Bedziesz czekac cierpliwie. Jockey Club zaplaci, gdy uzna, ze proponowana kwota jest do przyjecia, kiedy wyniesie ona tyle, by sumienie… i poczucie winy… zmusilo ich do uszczuplenia zawartosci portfeli. Tyle, aby mogli zagryzc zeby i przelknac te gorzka pigulke… ale mimo wszystko zaplacic okup. Nie sadze, aby zechcieli wyplacic wiecej niz cwierc miliona funtow.
– Wiecej – mruknal z przekonaniem w glosie i pokrecil glowa.
– Jesli zabijesz Freemantle’a, Jockey Club przyjmie to z zalem, ale wiekszosc czlonkow w glebi serca ani troche sie tym nie przejmie. Jesli zazadasz zbyt wiele, po prostu odmowia, a ty zostaniesz z niczym… w dodatku ryzykujac odsiadke… za morderstwo. – Mowilem ze spokojem, bez wiekszych emocji, jakbym opowiadal o czyms zgola pospolitym i oczywistym.
– Wtedy tez tak bylo – rzekl z rozgoryczeniem. – Ty zmusiles mnie, abym czekal przez szesc tygodni na okup za Alessie Cenci. Gdybym nie zaczekal, nie obnizyl kwoty okupu… nie zyskalbym niczego. Martwa dziewczyna