pozycje do lezenia, ale najbardziej optymalna byla niestety pozycja siedzaca.

Gdy tak czekalem, drzac z zimna, na nadejscie switu, po raz pierwszy zaczalem zastanawiac sie, czy moj przeciwnik nie zamierza po prostu pozostawic mnie tutaj, abym umarl z glodu, pragnienia i wychlodzenia.

Nie zabil mnie w hotelu. Gdyby zamierzal to zrobic, mogl przeciez wstrzyknac mi smiertelna dawke srodka, ktorym mnie odurzyl. Rownie dobrze mogl wyniesc zawiniete w dywan zwloki, a jednak poprzestal tylko na pozbawieniu mnie przytomnosci. Jezeli jednak chcial sie mnie pozbyc, dlaczego wciaz utrzymywal mnie przy zyciu?

A moze… chodzilo mu o zemste. W tej sytuacji sprawa przedstawialaby sie calkiem inaczej.

Z przekonaniem w glosie powiedzialem Kentowi Wagnerowi, ze Giuseppe-Peter nie bylby w stanie zabic zadnej ze swych ofiar powoli; tak aby zadac jej jak najwiecej bolu… ale moze zwyczajnie sie pomylilem?

Coz, powiedzialem sobie w duchu, poczekamy – zobaczymy.

Nadszedl dzien. Szary dzien, chmury wisialy nisko, zwiastujac wyjatkowo kiepska pogode.

A co z Verdim? – pomyslalem. Nie mialbym nic przeciwko odrobinie muzyki powaznej. Verdi… Giuseppe Verdi.

Ach, tak. Giuseppe. Dopiero teraz zrozumialem.

Peter to jego wloskie imie – Pietro – tyle ze po angielsku.

Nie mialbym tez nic przeciwko filizance kawy, stwierdzilem.

Przydaloby sie zadzwonic po obsluge hotelowa.

Dla ofiary porwania najtrudniejsze sa pierwsze dwadziescia cztery godziny od chwili uprowadzenia: podrecznik Liberty Market, rozdzial pierwszy. Z mojego wlasnego, osobistego punktu widzenia, szczerze w to watpilem.

Gdy slonce stalo juz wysoko, choc szczelnie zakryte chmurami, zjawil sie, aby sprawdzic, jak sobie radze. Nie uslyszalem, jak sie zbliza, ale nagle pojawil sie tuz za mna, wylaniajac sie zza jednej z kep lauru – Giuseppe- Peter-Pietro Goldoni w brazowej, skorzanej kurtce, ze zlotymi sprzaczkami przy mankietach. Mialem wrazenie, jakbym znal go od wiekow, a jednak byl mi kompletnie obcy. W jego oczach kryla sie dziwna bezwzglednosc, cicha, zlowroga brutalnosc i subtelna arogancja. Widac bylo wyraznie, ze jest dumny, iz udalo mu sie mnie podejsc i porwac, a mnie na jego widok po plecach przebiegly lodowate ciarki.

Zatrzymal sie na wprost mnie i spojrzal w dol.

– Nazywasz sie Andrew Douglas – powiedzial po angielsku. Mowil z silnym akcentem i jak wszyscy Wlosi mial trudnosci z wymowa niektorych sylab, ale dalo sie go zrozumiec.

Spojrzalem mu prosto w oczy, ale nie powiedzialem ani slowa.

Bez nadmiernej ekscytacji, lecz ze skupieniem odwzajemnil moje spojrzenie i odnioslem wrazenie, ze odczuwa wzgledem mnie to samo, co ja wzgledem jego. Zawodowa ciekawosc.

– Nagrasz mi sie na tasmie – powiedzial w koncu.

– Dobrze.

Zdziwil sie, ze tak latwo przystalem na jego zadanie, najwyrazniej nie tego oczekiwal.

– Nie pytasz… kim jestem?

Odparlem: – Jestes czlowiekiem, ktory uprowadzil mnie z hotelu.

– A jak sie nazywam? – zapytal.

– Nie wiem – odrzeklem.

– Mam na imie Peter – powiedzial z duma.

– Peter… – Unioslem glowe i otaksowalem go spojrzeniem. – Dlaczego ja tu jestem?

– Aby nagrac tasme.

Rzucil mi posepne spojrzenie i odszedl, jego glowa odcinala sie wyraznie na tle ciemnego nieba, rysy twarzy wydawaly sie tym bardziej znajome, ze to przeciez ja sporzadzilem jego portret pamieciowy. Byl wyjatkowo udany, jak stwierdzilem. Moze tylko niewlasciwie uchwycilem linie brwi, jego byly prostsze na koncach.

Nie bylo go chyba z godzine, a kiedy wrocil, przez ramie mial przerzucona brazowa torbe podrozna. Torba wygladala na skorzana i miala zlote sprzaczki. Wszystko w najlepszym gatunku.

Wyjal z kieszeni kurtki kartke papieru, rozlozyl ja i podsunal w moja strone, abym mogl zobaczyc, co na niej napisano.

– To masz przeczytac – powiedzial.

Przeczytalem wiadomosc napisana drukowanymi literami – nie przez Giuseppe-Petera, lecz przez kogos innego, najprawdopodobniej z pochodzenia Amerykanina. Tresc byla nastepujaca:

JESTEM ANDREW DOUGLAS. TAJNIAK. WY, MENDY Z JOCKEY CLUB, SLUCHAJCIE UWAZNIE. MACIE PRZESLAC DZIESIEC MILIONOW FUNTOW, TAK JAK KAZALISMY. POTWIERDZONY CZEK MA BYC GOTOWY NA WTOREK. PRZESLIJCIE GO NA NUMER KONTA ZL327/42805 CREDIT HELVETIA W ZURYCHU. JAK CZEK PRZEJDZIE, FREEMANTLE WROCI DO DOMU ZE WSZYSTKIMI PALCAMI. A WTEDY UWAZAJCIE. JAK WCIAGNIECIE DO POMOCY GLINIARZY, ZGINE. A JAK WSZYSTKO BEDZIE W PORZADKU I KASA TRAFI NA MIEJSCE, POWIADOMIA WAS, GDZIE MOZECIE MNIE ZNALEZC. JEZELI KTOS SPROBUJE ZLAMAC UKLAD JUZ PO WYPUSZCZENIU FREEMANTLE’A, ZABIJA MNIE.

Wlozyl kartke do kieszeni kurtki i zaczal wyciagac z torby podrozny magnetofon kasetowy.

– Nie przeczytam tego – powiedzialem spokojnym, zrownowazonym tonem.

Znieruchomial nagle. – Nie masz wyboru. Jezeli tego nie przeczytasz, zabije cie.

Nie powiedzialem ani slowa i tylko na niego patrzylem, bez wrogosci czy chocby cienia gniewu. Nie chcialem, by potraktowal to jako wyzwanie.

– Zabije cie – powtorzyl, a ja pomyslalem: owszem, moze i tak, ale na pewno nie za to.

– To jest zle napisane – odparlem. – Sam poradzilbys sobie z tym znacznie lepiej.

Wrzucil magnetofon z powrotem do skorzanej torby.

– Chcesz powiedziec – rzucil z niedowierzaniem w glosie – ze nie przeczytasz tego z powodu stylu, w jakim zostalo napisane?

– Tak – odparlem. – Chodzi przede wszystkim o styl. Odwrocil sie do mnie plecami i zastanowil przez chwile. W koncu znow odwrocil sie w moja strone.

– Zmienie niektore slowa – powiedzial. – Ale przeczytasz tylko to, co ci kaze. Zrozumiano? Zadnych… – szukal w myslach odpowiednich slow, az w koncu dodal po wlosku -…zadnych tajnych slow. Zadnych umowionych hasel.

Uznalem, ze jesli zmusze go, aby mowil po angielsku, zyskam nad nim niewielka, ale mimo wszystko przewage, totez rzeklem:

– Co powiedziales? Nie zrozumialem.

Nieznacznie przymruzyl powieki. – Mowisz po hiszpansku. Ta pokojowka w hotelu wziela cie za Hiszpana. Uwazam, ze mowisz takze po wlosku.

– Bardzo slabo.

Wyciagnal kartke z kieszeni kurtki, z drugiej wyluskal pioro i odwrociwszy kartke, zaczal pisac nowa wersje wiadomosci, ktora mialem pozniej nagrac na kasete. Kiedy skonczyl, pokazal mi swoje dzielo, trzymajac kartke w wyciagnietej rece, abym mogl bez przeszkod przeczytac cala wiadomosc. Tresc brzmiala obecnie tak:

JESTEM ANDREW DOUGLAS. NIECH JOCKEY CLUB ZBIERZE DZIESIEC MILIONOW FUNTOW, A WE WTOREK ZROBI PRZELEW NA KONTO NUMER ZL327/42806, CREDIT HELVETIA, W ZURYCHU, W SZWAJCARII. KIEDY PRZELEW ZOSTANIE ZREALIZOWANY, MORGAN FREEMANTLE WROCI DO DOMU. POTEM PO PROSTU CZEKAJCIE. NIECH POLICJA NIE WSZCZYNA SLEDZTWA. JEZELI WSZYSTKO BEDZIE W PORZADKU, ZOSTANE UWOLNIONY. JESLI PIENIEDZY NIE BEDZIE MOZNA PODJAC Z KONTA W BANKU SZWAJCARSKIM, ZABIJA MNIE.

– No coz – mruknalem. – Teraz znacznie lepiej. Ponownie siegnal po magnetofon.

– Nie zaplaca dziesieciu milionow – powiedzialem.

Jego dlon znow znieruchomiala.

– Wiem.

– Nie watpie, ze wiesz. – Zalowalem, ze nie moge podrapac sie w swedzacy czubek nosa. – W normalnych okolicznosciach czekalbys na list Jockey Clubu do twojego banku w Szwajcarii z propozycja bardziej realnej kwoty okupu.

Sluchal beznamietnie, przekladajac slowa na jezyk wloski, aby zrozumiec, co powiedzialem. – Zgadza sie – przyznal.

– Moga zaplacic okup wysokosci gora stu tysiecy funtow – powiedzialem.

Вы читаете Zagrozenie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату