– Bzdura.
– Moze piecdziesiat tysiecy wiecej na pokrycie twoich kosztow.
– To tez bzdura.
Mierzylismy sie wzajemnie wzrokiem. W normalnych okolicznosciach negocjacje co do wysokosci okupu przebiegaly calkiem inaczej. Ale z drugiej strony czemu mialbym z tym zwlekac?
– Piec milionow – powiedzial. Milczalem.
– Musi byc piec – dodal.
– Jockey Club nie ma pieniedzy. To klub towarzyski, w jego sklad wchodza zwykli ludzie. Nie sa zamozni.
Pokrecil zapamietale glowa. – Sa bogaci. Wiem, ze na pewno maja piec milionow.
– Skad wiesz? – spytalem.
Zamrugal lekko powiekami, ale ostatecznie powtorzyl tylko: – Piec milionow.
– Dwiescie tysiecy. Naprawde, na wiecej nie licz.
– Bzdura.
Odszedl, by zniknac w laurowym gaszczu; chyba musial to sobie przemyslec i nie chcial, abym go obserwowal.
Ten numer z kontem w szwajcarskim banku wydal mi sie fascynujacy; najwyrazniej zamierzal mozliwie jak najszybciej przeslac pieniadze z konta nr ZL327/42806 na calkiem inne, zapewne znajdujace sie w zupelnie innym banku, i chcial miec pewnosc, ze Jockey Club nie zdola go w zaden sposob powstrzymac, wytropic ani zastawic na niego pulapki. Jako ze czlonkami lub doradcami Jockey Clubu mogly byc najtezsze bankierskie umysly, przedsiewziete przez niego srodki bezpieczenstwa wydawaly sie calkiem sensowne.
Jedna ofiara za okup w zadanej kwocie.
Druga za zapewnienie bezpieczenstwa pieniadzom, aby mogly zostac wybrane bez zadnych nieprzewidzianych niespodzianek.
Morgan Freemantle mial zapewnic mu pieniadze, a Andrew Douglas czas na ich ukrycie. Zadnych niepotrzebnych spotkan w punkcie przekazania okupu, gdzie moglby wpasc w pulapke nadpobudliwych, nazbyt skorych do dzialania
Moglem sie jedynie domyslac, ze okup za Alessie trafil do Szwajcarii w dniu, kiedy go wplacono, wymieniony na franki, byc moze za posrednictwem pasera. Tak samo bylo w przypadku wlasciciela torow wyscigow konnych nieco wczesniej. Nawet jesli uprowadzenie Dominica zakonczylo sie dla Giuseppe-Petera fiaskiem, musial on miec juz zgromadzony na tajnym koncie blisko milion funtow szterlingow. Zastanawialem sie, czy postawil sobie granice, po osiagnieciu ktorej zaprzestanie swojej dzialalnosci, a takze czy porywanie moze uzalezniac – bo jego uzaleznilo chyba juz na wieki.
Zorientowalem sie, ze z przyzwyczajenia wciaz myslalem o nim jak o Giuseppe-Peterze. Pietro Goldoni byl dla mnie calkiem obca osoba.
W koncu wrocil, stanal przede mna i opuscil wzrok.
– Jestem czlowiekiem interesu – powiedzial.
– Wiem.
– Wstan, kiedy mowie do ciebie.
Stlumilem w sobie instynktowne pragnienie, aby mu sie przeciwstawic. Porywacza nigdy nie nalezy do siebie zrazac – to lekcja numer dwa dla ofiar. Niech bedzie z ciebie zadowolony, niech cie polubi, bedzie wowczas mniej skory do tego, aby cie zabic.
Cholerny podrecznik, pomyslalem posepnie i wstalem.
– Tak lepiej – mruknal. – Za kazdym razem, kiedy tu przyjde, masz wstac.
– W porzadku.
– Nagrasz sie. Wiesz, co chce powiedziec. I powiesz to. – Przerwal na chwile. – Jezeli nie spodoba mi sie to, co powiesz, zaczniemy od nowa. Najwyzej zrobisz to jeszcze raz.
Skinalem glowa.
Wyjal ze skorzanej torby czarny magnetofon i wlaczyl go. Nastepnie z kieszeni kurtki wyluskal kartke z instrukcjami i podsunal w moja strone, tak bym mogl odczytac jego wersje. Dal mi gestem dloni znak, ze moge zaczynac, a ja odchrzaknalem i silac sie na spokojny ton, co nie bylo latwe, powiedzialem:
– Mowi Andrew Douglas. Niniejszym zadanie okupu za Morgana Freemantle’a zostaje zredukowane do pieciu milionow funtow…
Giuseppe-Peter wylaczyl magnetofon.
– Tego nie kazalem ci mowic – warknal gniewnie.
– Nie – przyznalem lagodnie. – Ale moze to zaoszczedzic sporo czasu.
Wydal wargi, zamyslil sie, powiedzial, zebym zaczal raz jeszcze, i wcisnal klawisze startu i zapisu. Powiedzialem:
– Mowi Andrew Douglas. Niniejszym zadanie okupu za Morgana Freemantle’a zostaje zredukowane do pieciu milionow funtow. Kwote te nalezy przelac do banku Credit Helvetia w Zurychu, w Szwajcarii, na konto o numerze ZL327/42806. Kiedy zadana suma znajdzie sie na podanym koncie, Morgan Freemantle wroci do domu. Niech policja nie wszczyna sledztwa. Jezeli nie bedzie zadnego dochodzenia, a konto w banku szwajcarskim nie zostanie zablokowane i pieniadze beda mogly zostac stamtad bez przeszkod wybrane i przekazane gdzie indziej, zostane uwolniony.
Przerwalem. Wcisnal klawisz „stop” i powiedzial: – Nie dokonczyles.
Spojrzalem na niego.
– Powiesz, ze jesli te warunki nie zostana dotrzymane, zginiesz.
Jego ciemne oczy wpatrywaly sie w moje na rownym poziomie; bylismy niemal tego samego wzrostu. Dostrzeglem w nich tylko niewzruszona pewnosc siebie. Znow wcisnal klawisze startu i nagrywania i czekal cierpliwie.
– Powiedziano mi – rzeklem oschlym tonem – ze jesli niniejsze warunki nie zostana dotrzymane, zgine.
Pokiwal ostentacyjnie glowa i wylaczyl magnetofon.
I tak mnie zabije, pomyslalem. Wlozyl magnetofon do jednej z przegrodek w torbie podroznej i zaczal grzebac w drugiej w poszukiwaniu czegos innego. W moich trzewiach zalegla sie lodowata gula trwogi. Sprobowalem nad nia zapanowac i udalo mi sie to, choc z wielkim trudem. Ale Giuseppe-Peter nie wyjal z torby pistoletu ani noza, lecz butelke po coli, zawierajaca metnawy, bialy plyn.
Zareagowalem niemal tak, jakby to byla bron. Pomimo iz bylo chlodno, zaczalem obficie sie pocic.
Chyba nie zwrocil na to uwagi. Odkrecil butelke i siegnal do torby po cienka plastikowa rurke do napojow.
– Zupa – wyjasnil. Wsunal rurke do butelki i wlozyl mi koniec do ust.
Zaczalem ssac. To byl rosol – zimny i dosc zawiesisty. Wypilem wszystko dosc szybko w obawie, ze mi zabierze.
Obserwowal mnie bez slowa. Kiedy skonczylem, rzucil rurke na ziemie. Zakrecil butelke i wlozyl do torby. A potem znow obrzucil mnie przeciaglym, badawczym, czujnym spojrzeniem i niespodziewanie odszedl.
Nogi mialem miekkie jak z waty. Usiadlem ciezko i powoli na ilastej ziemi. Niech to szlag, pomyslalem. Niech to wszyscy diabli.
Mam to w sobie, skonstatowalem, podobnie jak wszystkie inne ofiary, rozpaczliwe uczucie ponizenia, dlawiace poczucie winy, wynikajace z faktu, ze dalem sie porwac.
Wiezien, nagi, samotny, przerazony, uzalezniony od wroga przynoszacego mu jedzenie… oto typowe elementy syndromu zlamania ofiary. Wszystko jak w podreczniku. Znajomosc ludzkich reakcji i odczuc na podstawie relacji innych uwolnionych ofiar nie wystarczy, by uwolnic cie od szoku, jaki przezywasz, gdy samemu znajdziesz sie w takiej sytuacji. W przyszlosci kazda tego typu reakcje bede odbieral nie tylko umyslem, ale rowniez sercem… kazde slowo bedzie mi bliskie jak szum mojej wlasnej krwi w zylach.
O ile mialem przed soba jakakolwiek przyszlosc.