znajdzie. W obecnej chwili lepiej z gory zakladac, ze on jednak wie o twoim istnieniu.
– Tak bedzie bezpieczniej – przyznalem. – Juz jade.
W recepcji powiedziano mi, ze rachunek bedzie czekal na mnie, gdy zjade na dol z bagazami. Dwadziescia minut jeszcze nie minelo, ale kiedy wysiadlem z windy, ujrzalem pokojowke pchajaca przed soba wozek i zmierzajaca w glab korytarza.
Otworzylem drzwi kluczem i wszedlem do srodka.
Bylo tam trzech mezczyzn w furazerkach i bialych kombinezonach z logo firmy Dywanex na piersiach i plecach; przestawili wiekszosc mebli pod sciany i na srodku pokoju rozwineli duzy dywan o orientalnym wzorze.
– Co to… – zaczalem. I pomyslalem: jest niedziela. Odwrocilem sie na piecie, aby wybiec z pokoju, ale za pozno.
Czwarty mezczyzna z Dywanexu stanal w progu, zastepujac mi droge.
Ruszyl w moja strone, wyciagajac obie rece do przodu, i pchnal mnie z calej sily w glab pokoju.
Spojrzalem mu w oczy… i natychmiast go poznalem.
W mojej glowie rozpetala sie istna gonitwa mysli.
Pomyslalem: juz po mnie.
Pomyslalem: juz nie zyje.
Pomyslalem: a przeciez powinienem byl wygrac te gre. Sadzilem, ze wyjde z niej zwyciesko. Myslalem, ze go odnajde, policja go aresztuje i raz na zawsze przerwie jego plugawy proceder; nawet przez mysl mi nie przeszlo, ze moze stac sie inaczej.
Pomyslalem: glupiec ze mnie. Przegralem. Sadzilem, ze wygram, jak Brunelleschi… ale zagrozenie… jednak mnie pokonalo.
Wszystko dzialo sie blyskawicznie i wydawalo sie rozmyte jak na filmie rozgrywajacym sie w przyspieszonym tempie. Ktos zarzucil mi na glowe plocienny worek, przestalem widziec cokolwiek. Ktos inny podstawil mi noge, a silne rece przyszpilily mnie do podlogi. Poczulem ostre uklucie w udo, jak uzadlenie osy. Poczulem jeszcze, ze ktos mnie obraca, wielokrotnie, raz za razem, i zdalem sobie sprawe, ze jestem zawijany w dywan, jak nieboszczyk w starym, tandetnym kryminale.
I to byla ostatnia mysl, jaka pojawila sie w mojej glowie; potem bardzo dlugo nie bylo juz nic.
Obudzilem sie na swiezym powietrzu, skostnialy i zmarzniety.
Ulzylo mi, ze w ogole sie obudzilem, ale poza tym moje polozenie bylo dosc oplakane. Po pierwsze, nie mialem nic na sobie.
Chrzanic to, pomyslalem gniewnie. Ten sam numer, facet dziala schematycznie. Tak samo jak w przypadku Alessi. Bylem swiecie przekonany, ze w obecnej chwili Morgan Freemantle tez byl goly jak swiety turecki.
W nieoficjalnym podreczniku wreczanym kazdemu nowemu pracownikowi Liberty Market jest o tym wyraznie napisane: „w celu natychmiastowego i efektywnego zdominowania oraz psychicznego zlamania uprowadzonej ofiary porywacze pozbawiaja ja zwykle calego ubrania”.
Dominic byl ubrany, procz spodenek mial na sobie nawet sweterek. Ale Dominic byl za maly, aby nagosc mogla go w jakimkolwiek stopniu upokorzyc. To nie mialo sensu.Jedyne, co moglem uczynic, to myslec o sobie, jakbym byl w pelni ubrany. Siedzialem na ziemi, grunt wokol mnie zaslany byl opadlymi liscmi. Opieralem sie o drzewo, z ktorego galezi musiala spasc wiekszosc wspomnianych lisci: niewielkie drzewo o gladkim, twardym pniu grubosci gora dziesieciu centymetrow.
Widocznosc mialem ograniczona ze wszystkich stron, drzewo otoczone bylo gestwa wiecznie zielonych krzewow, glownie laurow, co uswiadomilem sobie z pewna doza ironii. Znajdowalem sie na niewielkiej polance, a do towarzystwa mialem jeszcze tylko jedno rownie mlode drzewko. Chyba to byly buki.
Najwiekszy i najbardziej palacy problem polegal na tym, ze nie moglem oddalic sie od drzewa z uwagi na cos, co przypominalo kajdanki, a co opasywalo moje nadgarstki po przeciwnej stronie pnia, za moimi plecami.
Na polance bylo cicho, z oddali zas dobiegaly mocno stlumione odglosy miasta. Gdziekolwiek sie znajdowalem, nie wywiezli mnie zbyt daleko. Na pewno nie tak daleko jak do Laurel. Bylem moze ze dwa kilometry od centrum, pewnie gdzies na przedmiesciu.
Otworzylem usta i zaczalem krzyczec: – Ratunku! – na cale gardlo. Powtorzylem to slowo wielokrotnie. Bez powodzenia.
Niebo, tak blekitne w tygodniu wyscigow, bylo teraz zachmurzone, szare i posepne jak moje mysli.
Nie wiedzialem, ktora moze byc godzina. Macajac sie po przegubach, zorientowalem sie, ze nie mam zegarka.
Moglem wstac.
Wstalem.
Moglem ukleknac; nie pokusilem sie, by to zrobic. Moglem obejsc drzewo dookola.
Zrobilem to. Otaczajace mnie krzewy wygladaly ze wszystkich stron jednakowo.
Galezie drzewa rozposcieraly sie tuz nad moja glowa, niezbyt grube, twarde konary zakonczone mniejszymi galazkami. Z niektorych z nich wciaz jeszcze zwieszaly sie zbrazowiale liscie. Probowalem je strzasnac, ale mimo iz sie zakolysaly, uparcie trwaly na swoich miejscach.
Ponownie usiadlem, a wowczas zaczely przychodzic mi do glowy same nieprzyjemne mysli, wsrod nich ta, ze w Liberty Market nigdy nie zapomna mi tego, co mnie spotkalo – o ile w ogole zdolam ocalic skore i wroce do firmy.
Dalem sie porwac… coz za glupota.
Co za wstyd…
Siegnalem myslami wstecz. Gdyby udalo mi sie wczesniej skontaktowac z Pucinellim, wczesniej dowiedzialbym sie prawdy o czarnej owcy rodziny Goldoni, a tym samym ekipa Dywanexu po przybyciu do hotelu, gdzie mieszkalem, pocalowalaby klamke, bo juz dawno by mnie tam nie bylo.
Gdybym nie wrocil na gore, po swoje rzeczy…
Gdyby, gdyby, gdyby…
Przypomnialem sobie oblicze Giuseppe-Petera-Pietro Goldoniego, wylaniajacego sie zza drzwi mojej sypialni: pelne napiecia i determinacji, jak u zolnierza podczas wykonywania zadania – pod wzgledem szybkosci i efektywnosci dzialania przywodzil mi na mysl Tony’ego Vine. To wlasnie on osobiscie porwal Dominica z plazy i w masce na twarzy kierowal uprowadzeniem Alessi. Mozna sie bylo domyslac, ze to rowniez on w przebraniu szofera zjawil sie w hotelu, by zabrac stamtad Morgana Freemantle’a, jak gdyby bezposredni udzial w akcji dawal mu taka sama satysfakcje, co zyskiwane dzieki porwaniom pieniadze z okupu.
Czy gdybym zdolal zrozumiec jego motywy, byloby mi w obecnej sytuacji latwiej? Nigdy dotad nie prowadzilem negocjacji z porywaczami bezposrednio – zawsze przez osoby trzecie. To rowniez jedna z podstawowych zasad naszej firmy. Niestety w obecnej sytuacji trudno byloby mi raczej trzymac sie zawodowych regul.
Czas plynal. Wysoko w gorze przelatywaly samoloty, pojawilo sie takze kilka ciekawskich ptakow, zdziwionych zapewne obecnoscia obcego na ich terenie. Usiadlem, skadinad calkiem wygodnie, usilujac przygotowac sie psychicznie na ewentualnosc, ze byc moze przyjdzie mi tu spedzic troche czasu.
Zaczelo padac.
Drzewo nie zapewnialo dobrej oslony, ale niezbyt sie tym przejmowalem. Drobne krople spadajace pomiedzy usychajacymi liscmi zraszaly moja skore, chlodzac ja i zwilzajac zarazem. Nigdy dotad nie mialem okazji byc nago na deszczu. Unioslem glowe i otworzylem usta, spijajac lapczywie kazda wpadajaca do nich krople. Jakis czas pozniej deszcz ustal i zrobilo sie ciemno. Mam przed soba cala noc, pomyslalem chlodno.
No dobrze. Cala noc. Niech bedzie. Staw temu czolo. Przyjmij to. Pogodz sie z tym. To nie takie trudne.
Bylem zdrowy, silny i mialem wrodzona wytrzymalosc, ktorej nigdy dotad nie zdarzylo mi sie przetestowac w warunkach ekstremalnych. Rece byly skute luzno i jakos moglem z tym wytrzymac. Moglem rowniez przesiedziec na ziemi wiele godzin, nie czujac wiekszego dyskomfortu. I jak przypuszczalem, to mnie wlasnie czekalo.
Najbardziej dotkliwy byl chlod i probowalem udawac przed soba, ze go nie odczuwam – a takze glod, pragnienie milej, cieplej kolacji, ktore pojawilo sie we mnie z nadejsciem nocy.
Usilowalem raz po raz pocierac energicznie krawedzia kajdanek o drzewo, aby sprawdzic, czy tym sposobem udaloby mi sie je przepilowac. W efekcie tylko naruszylem kore w kilku miejscach i pozdzieralem skore na przegubach. Pien, choc niezbyt gruby, okazal sie wyjatkowo twardy i nieustepliwy.
Kilkakrotnie zapadalem w gleboka drzemke, a raz nawet przewrocilem sie na bok, by obudzic sie z nosem w stercie mokrych lisci i z obolalymi, zdretwialymi ramionami. Usilowalem znalezc dla siebie lepsza, wygodniejsza