Moj gospodarz, coraz bardziej zaniepokojony, wzial ode mnie sluchawke i powiedzial do Kenta Wagnera: – Czy ten czlowiek jest niebezpieczny?
Pozniej Kent przysiegal sie, ze powiedzial tylko: „Prosze sie nim zajac”, i faktycznie chodzilo mu o to, by moj gospodarz sie mna zaopiekowal, ten jednak zinterpretowal jego slowa zupelnie inaczej i w efekcie caly czas trzymal mnie na muszce, pomimo moich usilnych zapewnien, ze jestem nie tylko nieszkodliwy, ale i lagodny jak baranek.
– Nie opieraj sie o sciane – powiedzial. – Moja zona sie wscieknie, jak zobaczy na niej slady krwi.
– Krwi?
– Caly jestes podrapany. – Byl wyraznie zdumiony. – Nie wiedziales?
– Nie.
– Skad wlasciwie uciekles?
Pokrecilem glowa ze znuzeniem, ale nie odpowiedzialem na pytanie. Mialem wrazenie, ze uplynely cale wieki, zanim w koncu Kent Wagner zadzwonil do drzwi. Wszedl do hallu, usmiechajac sie lobuzersko, a usmiech ten poszerzyl sie jeszcze na widok recznika, ale w chwile potem jego oblicze gwaltownie sposepnialo.
– Trzymasz sie jakos? – rzekl krotko.
– Jakos.
Skinal glowa, wyszedl na zewnatrz i po chwili wrocil z ubraniem, butami i poteznymi obcegami do ciecia metalu, ktore w pare sekund poradzily sobie z kajdankami.
– To nie sa policyjne obraczki – wyjasnil. – Nie mamy do nich odpowiednich kluczykow.
Moj gospodarz udostepnil mi swoja garderobe, abym mogl sie w niej ubrac, a gdy stamtad wyszedlem, podziekowalem mu i oddalem recznik.
– Chyba powinienem zaproponowac panu drinka – rzekl niepewnie, ale po tym, jak przyjrzalem sie swemu odbiciu w lustrze, uznalem, ze i tak potraktowal mnie wyjatkowo lagodnie i zyczliwie.
20
Nie zrobisz tego – rzekl Kent.
– Owszem, zrobie.
Spojrzal na mnie z ukosa. – Nie jestes w stanie…
– Nic mi nie jest. Mam troche pokiereszowane palce dloni i stop, ale to przeciez pestka.
Wzruszyl ramionami i nie probowal dluzej oponowac.
Stalismy na drodze przy radiowozach, bez wlaczonych syren i tylko na swiatlach postojowych, gdzie pokrotce opowiadalem mu, co sie wydarzylo.
– Wrocimy tam tylko ta sama droga, ktora tu dotarlem – powiedzialem. – Bo jak inaczej?
Powiedzial swoim ludziom, siedzacym w samochodach, aby pozostali na swoich pozycjach i czekali na rozkazy, a potem on i ja poszlismy przez las, minelismy dom, gdzie na nich czekalem, i ten drugi, z przerazona kobieta; wspielismy sie po stoku, przeszlismy przez rownine i przegramolilismy sie przez siatke.
Obaj zachowywalismy sie cicho. Naszym krokom towarzyszylo jedynie ciche szuranie i szelest lisci pod stopami. Deszcz ustal. Spoza postrzepionych chmur przezieral srebrzysty ksiezyc. Jego blask w zupelnosci nam wystarczal, odkad tylko przywyklismy do slabego swiatla.
– To gdzies tutaj – rzucilem niemal szeptem. – Juz niedaleko. Przemykalismy od jednej kepy laurow do drugiej, az w koncu znalezlismy znajoma polane.
– Przychodzil stamtad – powiedzialem, wskazujac reka kierunek.
Kent Wagner przez kilka chwil wpatrywal sie w wyrwane z korzeniami drzewo, choc oblicze policjanta nie zdradzalo zadnych emocji, po czym cichcem, ostroznie wyszlismy z kregu laurow, wtapiajac sie w cien jak dwa polujace koty.
Nie byl tak dobry jak Tony Vine, ale akurat jemu niewielu moglo dorownac. Wiedzialem, ze z kims takim jak on poczulbym sie pewnie w ciemnym zaulku, i sam bez niego raczej bym tu nie wrocil. Wyjasnil mi, ze ostatnio nie pracowal w terenie, i ucieszyl sie, ze dzieki mnie ma okazje choc na chwile opuscic cztery sciany swego gabinetu.
Pistolet zdawal sie tworzyc naturalne przedluzenie jego prawej dloni. Szlismy powoli naprzod, badajac przed soba teren przy kazdym kroku z obawy przed drutami-potykaczami. Wsrod kepy mlodych drzew roslo sporo laurow, ktore przeslanialy nam widok, ale gdy znalezlismy sie jakies piecdziesiat krokow od polany, w oddali ujrzelismy slaby blysk swiatla.
Kent uniosl pistolet i wskazal nim w te strone. Pokiwalem glowa. Ruszylismy noga za noga, bardzo ostroznie, swiadomi ryzyka.
Nie dostrzeglismy zadnych strazy, co nie znaczy, ze ich nie bylo. Naszym oczom ukazal sie fronton wspolczesnego dwupoziomowego domu, ktory wygladal calkiem zwyczajnie i niegroznie, na parterze palilo sie swiatlo, a zaslony w oknach byly na wpol rozsuniete.
Nie podeszlismy blizej. Wycofalismy sie miedzy drzewa i przeszlismy tamtedy, wzdluz podjazdu prowadzacego od domu, az do drogi. Przy drodze stala na bialym slupku kanciasta skrzynka pocztowa o numerze 5270. Kent wskazal na nia, a ja pokiwalem glowa, po czym ruszylismy wzdluz drogi, ktora jak zapewnil mnie Kent, wiodla w strone miasta. Gdy tak maszerowalismy, powiedzial do mnie:
– Slyszalem twoje nagranie. Otrzymalismy je dzis rano z twojej firmy w Londynie. Wyglada na, to, ze dostarczono je do Jockey Clubu poczta kurierska.
– Nie watpie – odrzeklem oschle – ze nie byli tam ze mnie zadowoleni.
– Rozmawialem z niejakim Gerrym Claytonem. Powiedzial tylko, ze dopoki zyjesz i prowadzisz negocjacje, to wszystko gra.
– Swietnie.
– Najwyrazniej bardzo im zalezalo, aby cie uratowac – naprawde bylem pod wrazeniem.
Szlismy niespiesznie dalej.
– Rozmawialem tez z panstwem Goldoni – powiedzial – z jego rodzicami.
– Zal mi ich.
Poczulem, ze wzruszyl ramionami. – On byl wsciekly. Ona calkiem sie zalamala. Chyba spotkala sie z synem i powiedziala mu o tobie. Ale to nie mialo dla nas znaczenia. Spotkala sie z nim nad Potomakiem, pospacerowali troche, po czym zjedli wspolnie lunch w cichej knajpce. Zadzwonil do nich do hotelu, aby umowic sie na spotkanie… ale sam nie powiedzial, gdzie sie zatrzymal.
– Mozna sie bylo domyslic.
– Taa.
Zrobil jeszcze dwa kroki, po czym przystanal, wetknal pistolet za pasek i wyjal z futeralu krotkofalowke.
– Zawroccie – rzekl, zwracajac sie do swoich ludzi, czekajacych w samochodach. – Podjedzcie od Czterdziestej Piatej, skreccie w lewo, a potem jeszcze raz w lewo, w Cherrytree; czekam na was u wylotu ulicy. Tylko zadnych syren. Powtarzam, zadnych syren. Zero halasu. Czy to jest jasne?
Policjanci odpowiedzieli, uzywajac przepisowego zargonu, a Kent zlozyl teleskopowa antene krotkofalowki i wcisnal urzadzenie do czarnego futeralu przy pasku.
Stalismy i czekalismy, Kent przygladal mi sie ze spokojem w blasku ksiezyca; twardziel, traktujacy mnie po partnersku.
Czulem sie przy nim swobodnie i bezpiecznie i bylem mu za to wdzieczny.
– Twoja dziewczyna – rzucil jakby mimochodem – na pewno ucieszy sie z twego powrotu.
– Alessia?
– Ta dziewczyna-dzokej – odparl. – Biala buzia, wielkie oczy. Plakala tak bardzo, ze ledwie mogla mowic.
– No coz – odparlem. – Ona wie, co znaczy byc ofiara porwania.
– Taa. Slyszalem o tym. Rozmawialem z nia dzis po poludniu. W dodatku powiedziala, ze az do tej pory nie zdawala sobie sprawy, jak bardzo cie kocha… Rozumiesz cos z tego? Wspomniala tez cos, ze zaluje swojej odmowy…
– Naprawde?
Spojrzal na mnie z nieskrywanym zaciekawieniem. – To dobra wiadomosc, prawda?