– Gdzie Tomcio Paluch? – powtorzyl.
– W stajniach przy torze wyscigowym w Heathbury Park.
– Aha. – Cofnal noge opierajac ja na podlodze. – Widzi pan, jakie to proste? Zawsze sie udaje. To tylko kwestia znalezienia wlasciwego srodka nacisku. I zastosowania go z odpowiednia sila. Przekonalem sie, ze zaden kon nie jest nigdy wart naprawde powaznego zagrozenia dla naszych bliskich.
Nic nie powiedzialem. Mial racje.
– Trzeba to sprawdzic odezwal sie Ross zza moich plecow.
Oczy Vjoersteroda zwezily sie.
– Nie zaryzykowalby klamstwa – powiedzial.
– Przedtem nie dal sie szantazowac. Chcial pana dostac w swoje rece. Niech pan to sprawdzi.
Ross nie mowil wladczym tonem, tylko tak jakby radzil. Byl kims wiecej niz szoferem, ale nie partnerem.
Vjoersterod wzruszyl ramionami, ale siegnal po sluchawke. Najpierw informacja telefoniczna. Tor Heathbury Park. Dom dyrektora wyscigow? Znakomicie.
Telefon odebral osobiscie Ondroy.
– Dzwonie w imieniu pana Tyrone’a, zeby sie dowiedziec, jak sie czuje Tomcio Paluch… powiedzial Vjoersterod.
Z niewzruszona mina wysluchal cierpliwie odpowiedzi.
Pomyslalem bez zwiazku, ze to tlumaczy brak zmarszczek na jego zoltawej twarzy. Nigdy sie nie usmiechal, rzadko zachmurzal. Tylko oczy mial okolone zmarszczkami, prawdopodobnie wskutek mruzenia ich na sloncu w swojej ojczyznie.
– Uprzejmie panu dziekuje – powiedzial Vjoersterod ujmujaco grzecznie, wcielajac sie w urzednika ministerstwa spraw zagranicznych. -
– Niech pan go zapyta, w ktorym boksie jest kon – podsunal mu Ross. – Niech poda numer.
Na zadane pytanie Vjoersterod otrzymal odpowiedz.
– Szescdziesiat osiem. Dziekuje, dobranoc. Ostroznie odlozyl sluchawke na widelki i nie odzywal sie, przedluzajac milczenie, ktore zapadlo. Mialem cicha nadzieje, ze skoro uzyskal to, po co przyszedl, laskawie sobie teraz pojdzie. Niewielki skrawek nadziei, w dodatku okazal sie plonny.
– Cieszy mnie panie Tyrone, ze nareszcie zrozumial pan koniecznosc wspolpracy ze mna – powiedzial Vjoersterod, ogladajac paznokcie. Znow zamilkl znaczaco. – Jednak w panskim przypadku bylbym niemadry, gdybym uwierzyl, ze ten stan rzeczy potrwa dlugo, jezeli nie zrobie nic, aby przekonac pana, ze musi sie on utrzymac.
Spojrzalem na Elzbiete. Nie dotarl do niej, zdaje sie, sens tego dosc zawilego zdania. Glowe miala ulozona na poduszce tak, jakby odpoczywala, oczy zamkniete. Ulzylo jej, kiedy powiedzialem, gdzie jest kon. Myslala, ze juz po wszystkim.
Podazajac za moim spojrzeniem i mysla, Vjoersterod pokiwal glowa.
– W moim kraju wiele ofiar tej choroby korzysta z respiratorow – powiedzial. – Znam sie na tym. Wiem jak wazna jest elektrycznosc. Wiem o koniecznosci stalego dozoru. O cienkiej jak ostrze granicy pomiedzy zyciem a smiercia. Dobrze to znam.
Milczalem.
– Wielu mezow porzuca takie zony – ciagnal. – Poniewaz pan tego nie zrobil, a wiec zmartwiloby pana, gdyby stala jej sie krzywda. Czy rozumuje slusznie? W rzeczy samej juz pan to przed chwila udowodnil, prawda? Nie zwlekal pan z powiedzeniem mi dokladnie tego, co chcialem wiedziec.
Nic mu na to nie odpowiedzialem. Odczekal chwile, po czym bez zajaknienia mowil dalej. Tresc jego wypowiedzi, jak juz wczesniej przekonal sie Dembley, kontrastowala w sposob makabryczny z jego forma.
– Ciesze sie miedzynarodowa slawa, ktora chce zachowac. W zadnym razie nie moge pozwolic, zeby wscibscy zurnalisci wtykali nos w moje interesy i wystawiali mnie na posmiewisko. Chce to panu uzmyslowic raz na zawsze, wykarbowac to w panskiej pamieci, ze mnie nie mozna wchodzic w droge.
Ross zrobil krok w moja strone. Skora mi scierpla. Staralem sie z calych sil dorownac Vjoersterodowi w jego niewzruszonosci.
Vjoersterod jeszcze nie skonczyl. Jesli o mnie chodzilo, to mogl sobie gadac cala noc. Nie usmiechala mi sie wcale ta druga ewentualnosc.
– Charlie Boston zawiadomil mnie, ze unieszkodliwil mu pan jego ludzi. On rowniez nie moze sobie pozwolic na takie szarganie swojej opinii. Skoro wiec z jego ostrzezen w pociagu nie wysnul pan zadnej nauki poza ta, ze nalezy ciosem oddawac za cios, zobaczymy, czy mojemu szoferowi powiedzie sie lepiej.
Wsunalem noge pod stolek, obrocilem sie na niej i wstajac uderzylem Rossa z obu rak, jedna w zoladek, druga w krocze. Zgial sie wpol, nie przygotowany na taki atak, a ja wyrwalem mu palke z reki i unioslem ja, zeby trzasnac go w glowe.
– Ty… – jeknela rozdzierajaco Elzbieta. Okrecilem sie z palka w reku i napotkalem zawziete i nieublagane spojrzenie Vjoersteroda.
– Prosze to rzucic – powiedzial.
Trzymal czubek buta pod wylacznikiem. Dzielila nas odleglosc trzech krokow.
Zawahalem sie, wrzac z wscieklosci i pragnac nade wszystko uderzyc go, powalic, usunac ze swojego zycia, a zwlaszcza z jego najblizszej godziny. Nie moglem ryzykowac. Jeden drobny ruch i odcialby doplyw pradu. Nie moglem podjac ryzyka, ze nie zdolam dotrzec do wlacznika na czas, bo przed soba mialem Vjoersteroda, a za plecami Rossa. Ciezar pancerza udusilby ja prawie natychmiast. Gdybym sie im dluzej opieral, moglbym spowodowac jej smierc.
– On pozwolilby jej umrzec. Byl do tego zdolny. A ja musialbym wytlumaczyc jej smierc, a moze nawet zostalbym oskarzony o jej zamordowanie. Ze to niby nie chciana zona… Nie wiedzial, ze znam jego nazwisko i wiem o nim coskolwiek. Spodziewal sie pewno bezkarnosci, gdyby zabil Elzbiete. W zadnym razie nie moglem podjac takiego ryzyka.
Opuscilem wolno reke, w ktorej trzymalem palke, i rozwarlem palce. Ross, ciezko dyszac, schylil sie i podniosl ja z dywanu.
– Niech pan siada, panie Tyrone – polecil Vjoersterod. – I nie wstaje. Niech sie pan nie rusza. Wyrazam sie jasno?
Caly czas trzymal czubek buta pod wylacznikiem. Usiadlem smiertelnie przerazony, kipiac w srodku, ale z nieustepliwa mina. Dwukrotnie w ciagu dwoch tygodni to bylo stanowczo za wiele.
Vjoersterod skinal na Rossa, ktory uderzyl mnie mocno palka w kark. Zabrzmialo to strasznie. Zabolalo jeszcze gorzej.
Elzbieta krzyknela. Vjoersterod spojrzal na nia bez litosci i kazal Rossowi wlaczyc telewizor. Odczekali, az sie rozgrzeje. Ross nastawil dosc glosno i zmienil kanal z wiadomosci na muzyczny program rozrywkowy. Nie moglem sie niestety spodziewac, ze jakis sasiad przyjdzie poskarzyc sie na halas. Jedyni sasiedzi, ktorzy mieszkali odpowiednio blisko nas, pracowali w nocnym klubie i nie bylo ich teraz w domu.
Ross po raz kolejny zamierzyl sie palka. Odruchowo zaczalem sie podnosic… zeby mu oddac, zeby uciec, Bog jeden wie.
– Siadac – rozkazal Vjoersterod.
Spojrzalem na czubek jego buta. Usiadlem. Ross zamachnal sie i tym razem polecialem w przod, spadajac ze stolka na kolana.
– Siadac – powtorzyl Vjoersterod. Sztywno wrocilem tam, gdzie mi kazal.
– Przestancie – powiedziala do niego Elzbieta lamiacym sie glosem. – Blagam, przestancie.
Popatrzylem na nia i napotkalem jej spojrzenie. Byla zdjeta trwoga. Smiertelnie przerazona. I jeszcze cos. Zaklinala mnie wzrokiem. Blagala. W jednej chwili stalo sie dla mnie oslepiajaco jasne, ze boi sie, iz wiecej nie zniose, ze pomysle, iz nie jest tego warta, ze w jakis sposob powstrzymam ich od katowania mnie, nawet gdyby to oznaczalo wylaczenie jej pompy. Vjoersterod wiedzial, ze tego nie zrobie. Zakrawalo to na ironie, ze on znal mnie lepiej niz moja wlasna zona.
Nie trwalo to juz dlugo. W kazdym razie doszlo do tego, ze przestalem odczuwac poszczegolne uderzenia z osobna, a raczej jako druzgocacy dodatek do nieznosnej calosci. Wydawalo mi sie, ze na barkach spoczal mi ciezar calego swiata. Atlas nie dorastal mi do piet.
Nie spostrzeglem, kiedy Vjoersterod kazal Rossowi przerwac bicie. Dlonie mialem przycisniete do ust, a czubki palcow wczepione we wlosy. Jakis spiewajacy glupek w telewizorze doradzal wszystkim, zeby sie rozchmurzyli.