– Willy – powiedzialem. – Usun konia z boksu szescdziesiat osiem. Rozmawiales z przeciwnikiem. Wystaw wszystkich straznikow, jakich masz, i przenies konia do innego boksu. Pilnuj boksu szescdziesiat osiem, moze uda sie przylapac lobuzow na goracym uczynku.
– Zrobi sie!
– Nie moglem temu zapobiec. Przepraszam.
– Nie martw sie. Dopilnujemy, zeby nikt sie do niego nie zblizyl. Zgadzam sie, ze bezwzglednie trzeba mu zapewnic bezpieczenstwo az do gonitwy.
– Prawdopodobnie sa gotowi na wszystko…
– Ja rowniez.
Podbudowany jego zapewnieniami, odlozylem sluchawke na widelki i napotkalem przerazony wzrok Elzbiety.
– Ty – wyszeptala. – Co robisz?
Przysiadlem na chwile na poreczy fotela. Czulem sie wprost okropnie. Dokuczaly mi since, mdlosci, w dodatku bylem pijany.
– Posluchaj, skarbie – powiedzialem. – Sluchaj uwaznie. Nie mam czasu ci tego dwa razy powtarzac. Nie moge wszystkiego odkrecic tak, zeby wygladalo jak przed napisaniem tych artykulow.
– Obiecales mu, ze to zrobisz – przerwala mi zdezorientowana.
– Wiem, ze obiecalem. Bylem do tego zmuszony. Ale nie moge, dotrzymac slowa. Powiedzialem juz o nim wladzom wyscigowym. Nie moge tego odwolac. I nie odwolam. Ten czlowiek to lotr i trzeba sie z nim rozprawic.
– Niech to zrobi ktos inny.
– W ten sposob rodzi sie tyrania.
– Dlaczego akurat ty? – jeknela w protescie, ale pytanie wymagalo odpowiedzi.
– Nie wiem… ktos musi to zrobic.
– Ale ty mu ulegles… pozwoliles… Spojrzala na mnie rozszerzonymi z przerazenia oczami, nagle pojmujac niebezpieczenstwo.
– Przeciez on wroci.
– Tak. Kiedy przekona sie, ze Tomcio Paluch znalazl sie w innym boksie i cala stajnia jest najezona straznikami. Domysli sie, ze ich ostrzeglem, i wroci. Dlatego zabieram cie stad. Zawioze cie w inne miejsce. Nie mamy chwili do stracenia.
– Jak to, juz?
– No chyba.
– Alez, Ty… tyle wypiles… czy nie lepiej odlozyc to do rana?
Potrzasnalem glowa. Pokoj zawirowal. Przytrzymalem sie fotela i czekalem, az stanie w miejscu. Wiedzialem, ze rano bol i zle samopoczucie nasila sie, a poza tym rano byloby pewnie za pozno. Obliczalem, ze podroz rollsem do Heathbury i z powrotem zajmie niecale trzy godziny.
– Zadzwon do Sue i dowiedz sie, czy Ron moze przyjsc mi pomoc. A ja zejde na dol wyprowadzic samochod. Dobrze?
– Nie chce jechac.
Rozumialem jej niechec do przeprowadzki. Jej zycie do tego stopnia wisialo na wlosku, ze nawet planowany z duzym wyprzedzeniem wyjazd w ciagu dnia budzil obawy i poczucie zagrozenia. Ten nagly wypad po nocy wydawal jej sie niebezpiecznym posunieciem, bo bezpiecznie czula sie tylko w czterech scianach swojego cieplego domu. Rzeczywistosc przedstawiala sie dokladnie odwrotnie.
Musimy jechac – powiedzialem. – To absolutnie konieczne.
Wstalem ostroznie i skupilem sie, zeby, nie zbaczajac z prostej drogi, dojsc do drzwi. Udalo mi sie to calkiem niezle. Zszedlem po schodach. Otworzylem drzwi garazu, zapalilem silnik i wyjechalem furgonetka tylem na uliczke. Nowy komplet baterii do pompy Elzbiety stal w garazu. Zanioslem baterie do bedforda i ustawilem je na miejscu. Ilekroc sie pochylilem, powracaly jak fala zawroty glowy. Juz tracilem nadzieje, ze zachowam choc w minimalnym stopniu kontrole nad mozgiem. Chlonal whisky jak gabka. Stanowczo za szybko.
Wrocilem po schodach na gore. Elzbieta, ze sluchawka przy uchu, miala w oczach niepokoj.
– Nikt nie odpowiada. Na pewno gdzies wyszli. Zaklalem w duchu. Nawet przy najbardziej sprzyjajacych okolicznosciach trudno mi bylo uporac sie samemu z przenosinami Elzbiety do samochodu. A w tej chwili okolicznosci przedstawialy wiele do zyczenia.
Zdjalem sluchawke z widelek, rozlaczylem sie z dzwoniacym na prozno telefonem Davisow i wykrecilem numer Antonia Perelliego. Ku mojej bezgranicznej uldze, odebral telefon.
– Tonio, prosze cie, zadzwon do kliniki i uprzedz ich, ze przywoze Elzbiete – powiedzialem.
– Jak to? Jeszcze dzisiaj?
– Tak, bezzwlocznie.
– Zapalenie pluc? spytal energicznie, jakby pojal, ze mi pilno, i szykowal sie, zeby podniesc mnie na duchu.
– Nie. Nic jej nie jest. Grozi jej co innego. Powiem ci pozniej. Posluchaj… czy moglbys sie oderwac od pracy, przyjechac tu i mi przy niej pomoc?
– Teraz nie moge, Ty. Jezeli nie jest chora.
– A jednak to sprawa zycia i smierci – powiedzialem z nonszalancja, jaka dyktowala mi rozpacz.
– Naprawde nie moge, oczekuje pacjenta.
– Ach tak. Wobec tego zadzwon tylko do kliniki, dobrze?
– Oczywiscie – odparl. – Chwileczke… mmm… zajedz tu do mnie po drodze z Elzbieta. Zrobisz to? Niewiele nadlozysz drogi. Chce sie upewnic, czy jest w dobrej kondycji. Przeprosze na chwile mojego pacjenta, zejde do furgonetki i przywitam sie z Elzbieta. Dobrze?
– Dobrze – odparlem. – Dziekuje, Tonio.
– Przepraszam…
– Drobiazg – powiedzialem. – Do zobaczenia.
Pokoj zawirowal mi przed oczami, kiedy odkladalem sluchawke. Przytrzymalem sie wezglowia lozka, zeby odzyskac rownowage i spojrzalem na zegarek. Bezskutecznie wytezalem wzrok. Cyfry zlewaly sie ze soba. Zmusilem sie, zeby je zobaczyc. Kiedy skupilem cala uwage, cyfry i wskazowki odciely sie ostro i wyraznie od tla. Trzydziesci siedem po dziesiatej. Jak by to mialo jakies znaczenie.
Czekaly mnie jeszcze trzy kursy w gore i w dol po schodach – poprawka, nie trzy, a piec. Lepiej nie zwlekaj, bo nigdy sie z tym nie uporasz, ponaglilem sie w duchu. Wzialem poduszki i koce ze swojego lozka, zrolowalem je tak, jak mialy byc potrzebne w samochodzie, i znioslem na dol. Kiedy przygotowalem poslanie na noszach dla Elzbiety, poczulem przemozna chec, zeby samemu sie na nim polozyc i zasnac. Nie zrobilem tego, tylko powloklem sie z powrotem do schodow.
To absurd, pomyslalem. To absurd kusic sie o cokolwiek w takim stanie. Najlepiej dac sobie spokoj, isc do lozka. Zaczekac do rana. Isc spac, spac.
Gdybym zasnal, spalbym wiele godzin. Przespal czas stanowiacy nasz margines bezpieczenstwa. Przekroczyl go alarmujaco. Drogo by nas to kosztowalo.
Otrzasnalem sie z tych mysli. Idac powoli i ostroznie udawalo mi sie powstrzymac wirujacy wokol mnie swiat. Zas myslac powoli, udawalo mi sie wciaz jeszcze logicznie rozumowac. Polaczenie miedzy swiadomoscia a jezykiem zostalo w ktoryms miejscu zablokowane, ale mimo ze mowilem niewyraznie, uzywajac niewlasciwych slow, w dalszym ciagu w miare jasno wiedzialem, co chce powiedziec.
– Skarbie – odezwalem sie do Elzbiety. – Najpierw zaniose na dol pompe. A potem ciebie i tancerz… pancerz.
– Jestes pijany – odparla zalosnie.
– Nic dziwnego – przyznalem. – Posluchaj, kochana. Bedziesz musiala pooddychac sama. Cztery minuty. Wiesz, ze mozesz to zrobic sfatlo… z latwoscia.
Cwiczyla to codziennie przez cztery minuty, kiedy pani Woodward myla ja w lozku.
– Ty, jezeli upuscisz pompe…
– Nie – odparlem. – Nie… upuszcze… pompy.
Drugiej pompy nie mielismy. Ta byla jedyna. Zawsze wisiala nad nami grozba, ze ktoregos dnia jej prosty mechanizm zawiedzie. Znalezienie zapasowej graniczylo z niemozliwoscia, bo producentom nie oplacalo sie