szofera. Mlody czlowiek, ktory ich wyciagnal, zasluzyl na medal. Sierzant zapowiedzial, ze dostane jeszcze wezwanie, i poszedl sobie.

Lekarz, ktory przyszedl w poludnie mnie zbadac, wyrazil mi wspolczucie z powodu rozlicznych dolegliwosci i powiedzial, ze czasem az dziw bierze, ilu potluczen moze doznac czlowiek, ktorym rzuca w koziolkujacym samochodzie. Przytaknalem markotnie i zaproponowalem, zeby jak najszybciej puscil mnie do domu.

– Jezeli czuje sie pan na silach, czemu nie? – powiedzial.

Czulem sie jak z krzyza zdjety. Ledwie zginajac zesztywniale czlonki, wsunalem na siebie wysuszona, pomieta koszule i spodnie, rezygnujac z golenia sie, czesania, wiazania krawata, poniewaz podniesienie rak, ktorego wymagaly te czynnosci, byloby zbyt duza fatyga. Kiedy chwiejnym krokiem zszedlem po schodach, portier na moja prosbe zadzwonil po taksowke, ktora podrzucila mnie kawaleczek – na Welbeck Street – i pozbyla sie mnie na progu domu Tonia. Zelazna wieza zostala odstawiona na miejsce. Nie nosila najmniejszego sladu uszkodzenia. Czego nie mozna powiedziec o tamtej limuzynie, jak rowniez o mnie.

Tonio obrzucil mnie przenikliwym spojrzeniem, posadzil w fotelu i dal aptekarski kieliszek z disprinem i nepenthe.

– Z czego to jest? – spytalem po wypiciu.

– Nepenthe? Mieszanka opium i sherry.

– Zartujesz.

Potrzasnal przeczaco glowa.

– Opium i sherry. Bardzo skuteczny srodek. Ile jeszcze razy masz zamiar sie zjawiac, na gwalt go potrzebujac?

– Nigdy wiecej – odparlem. – Koniec z tym.

Spytal, co zaszlo, kiedy odjechal z Elzbieta, wiec mu powiedzialem, przemilczajac jednak szczegol, ze to za moja sprawa szoferowi zrobilo sie ciemno przed oczami. Ale nie dal sie zwiesc. Obdarzyl mnie krzywym, domyslnym usmiechem i wyrazil poglad, ze zachowywalem sie jak pijany idiota.

Potem przyniosl ze swojego pokoju moja marynarke i nalegal, zeby odwiezc mnie bedfordem do domu, poniewaz Elzbiecie jestem potrzebny caly i zdrowy, a nie przyklejony do jednej z latarni, ktore jakims cudem udalo mi sie ominac zeszlego wieczoru. Nie sprzeciwialem sie, bo nie mialem sily. Po odwiezieniu mnie, Tonio wstawil furgonetke do garazu i odszedl zaulkiem poszukac taksowki, a ja wolno wszedlem po schodach na gore, czujac sie jak mokra scierka wspinajaca sie na Matterhorn.

W mieszkaniu nie bylo czym oddychac. Wczoraj wieczorem zostawilem wszystkie piecyki wlaczone, a pani Woodward ich nie zgasila. Na stole lezal liscik od niej. „Czy cos sie stalo? Mleko wstawilam do lodowki. Bardzo sie niepokoje. W.”

Spojrzalem na swoje lozko. Lezalo na nim tylko przescieradlo i powloczka. Przypomnialem sobie, ze wszystkie koce i poduszki zostaly w furgonetce. Nie bylem w stanie po nie zejsc. Sciagnalem rozowe koce z lozka Elzbiety. Rozpostarlem jeden z nich byle jak na kanapie, polozylem sie w ubraniu, naciagnalem drugi koc na siebie i ulozylem ostroznie glowe na miekkiej, chlodnej poduszce.

Co za rozkosz.

Swiat wciaz wirowal. Poza tym nie bylo wlasciwie powodu oglaszac kwarantanny. W mojej glowie nadal powstawala niezalezna sciezka dzwiekowa. Pomimo zazycia nepenthe czulem sie tak, jakby ledwo co wyciagnieto mnie z betoniarki. Ale na szczescie nie mialem nic wiecej do roboty, jak tylko osunac sie ze skraju przepasci w czarny, gleboki, blogi sen…

Ostry dzwonek telefonu bezlitosnie polozyl temu kres. Dzwonila pani Woodward. Wskutek napiecia mowila z silnym akcentem charakterystycznym dla Lancashire. Na wiesc, ze nie spotkalo Elzbiety zadne straszne nieszczescie, w jej glosie zabrzmiala ujmujaca ulga.

– To ja nie czuje sie dobrze – powiedzialem. – Zona pobedzie pare dni w klinice. Zechce zadzwonic pani pozniej, wtedy powiem, kiedy wroci…

Odlozylem sluchawke na widelki i ruszylem do lozka. Zrobilem dwa kroki, ziewnalem i pomyslalem, czy by nie kazac Ronceyowi sprowadzic zone i synow. A moze powinienem zawiadomic Ondroya, zeby zlagodzil zaostrzone srodki bezpieczenstwa? Postanowilem nic nie zmieniac. Do gonitwy pozostala tylko doba. Strzezonego Pan Bog strzeze. Nawet jesli Vjoersterod nie zyl, to przeciez zostal jeszcze Charlie Boston.

Nie chodzilo o to, ze Tomcio Paluch moze wygrac. Po trudach i tarapatach zwiazanych z dostarczeniem go na miejsce mial niewielkie szanse na zwyciestwo, bo atak kolki na pewno go oslabil. A zatem Boston mogl na nim zarobic tak, jak gdyby unieszkodliwili go zgodnie z planem.

Przemierzylem z powrotem dzielaca mnie od telefonu odleglosc dwoch krokow i po zasiegnieciu jezyka w informacji, polaczylem sie z Birmingham.

– Pan Boston?

– Tak.

– Mowi James Tyrone.

W sluchawce zalegla oslupiala cisza, przerywana ciezkim sapaniem.

– Jakie oplaty oferuje pan za Tomcia Palucha? – spytalem. Zamiast odpowiedzi uslyszalem cos posredniego pomiedzy chrzaknieciem a burknieciem.

– Kon wystartuje – oswiadczylem.

– Tak sie panu zdaje – odparl. Mial ordynarny, zlosliwy glos. Byl ordynarnym, zlosliwym czlowiekiem.

– Niech pan nie liczy na Rossa i Vjoersteroda – powiedzialem nie zrazony. – Juz sie nie odezwa. Bidule obaj nie zyja.

Odlozylem sluchawke, nie czekajac, jak na to zareaguje. Poczulem w sobie dosc sil, zeby zdjac marynarke. Dobrnalem do lozka i przekonalem sie, ze wciaz tam na mnie czeka przyjazna przepasc. Nie kazalem jej dluzej czekac.

Po dluzszym czasie obudzilem sie spragniony, czujac, ze jezyk mam zapuchniety i oblozony. Dzialanie nepenthe ustalo. Ciazyly mi ramiona, sztywne, obolale i dolegliwe. Bylo to nieznosne. Tak jak kazdy bol. Panowaly ciemnosci. Spojrzalem na fosforyzujacy zegarek. Plus minus czwarta. Przespalem dwanascie godzin.

Ziewnalem. Spostrzeglem, ze mozg przestal mi reagowac tak, jakby byl posiniaczony, i z otrzezwiajacym przerazeniem przypomnialem sobie, ze nie napisalem jeszcze artykulu dla „Famy”. Zapalilem swiatlo i pociagnalem lyk mikstury Tonia, a kiedy poskutkowala, przynioslem sobie notatnik, olowek i filizanke kawy. Poprawilem poduszki, wsunalem sie pod koc i rozdmuchalem skandal dla Jana Lukasza.

– Radcy prawni wpadna w szal – powiedzial.

– Tak jak zaznaczylem, przywodca gangu zginal w tym tygodniu, a przepisy dotyczace znieslawien odnosza sie tylko do osob zyjacych – odparlem. – Umarli nie moga wnosic pozwu do sadu. Nie moze zrobic tego nikt w ich imieniu. Nie mozna tez oskarzyc i postawic przed sadem umarlych. Przynajmniej nie na tym swiecie. A wiec ich uczynkow nie moze objac zatajenie dla dobra sledztwa. Tak czy nie?

– Nie cytuj mi tu maksym „Famy”, chlopcze. Stosowalem sie do nich, kiedy ty jeszcze raczkowales – rzekl Jan Lukasz i wzial moj maszynopis, jakby go parzyl.

– Skamieniali ze strachu wlasciciele koni moga wreszcie wyjsc z ukrycia – odczytal na glos. – Nadszedl kres rzadow terroru i skandaliczna afera z wycofanymi faworytami wyjdzie na jaw ze wszystkimi szczegolami.

Przysluchujac sie, Derry uniosl glowe, usmiechnal sie do mnie szelmowsko i powiedzial:

– Nasz wolny strzelec znow wali z grubej rury?

– Inaczej zycie staje sie nudne – odparlem.

– Nie dla wszystkich.

Jan Lukasz otaksowal mnie spojrzeniem.

– Wygladasz tak, jakby to raczej w ciebie celowano. Domyslam sie, ze ten bledny wzrok to skutki dnia spedzonego na rozbijaniu samochodow. – Stuknal kciukiem w moj artykul. – Czy tego nie wymienionego z nazwiska bandyte wyssales z palca, czy rzeczywiscie byl ktos taki? A jesli tak, to kto to?

Gdybym mu nie powiedzial, to Mike de Jong z konkurencyjnej gazety moglby sie w tym wszystkim polapac i opublikowac artykul stawiajacy kropki nad „i”, a tego Jan Lukasz by mi nigdy nie darowal. Poza tym znikl powod nakazujacy mi utrzymanie znanych mi faktow w tajemnicy.

– Obywatel RPA nazwiskiem Vjoersterod, ktory zginal wczoraj wieczorem w drugiej z tych katastrof samochodowych – oznajmilem.

Doslownie szczeki im opadly.

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×