Tonio, ubrany w czarny sweter zamiast lekarskiego fartucha, zbiegal chyzo po schodach i zatrzymal sie przy mnie.

– No to jedziemy – powiedzial.

– Dziwisz…Widzisz tego rollsa, tam, gdzie stala taksowka? spytalem, kladac mu niezgrabnie reke na ramieniu.

– Tak.

– Siedzi w nim czlowiek, ktory… – zaczalem mowic starannie. – O Boze, maci mi sie w glowie… ktory, powiedzial, ze… zabije… Elzbiete, jezeli nie zrobie tego, co kaze… wiec… moze zabije… moze nie… ale nie wolno zyry… ryzykowac. Zabierz ja… zabierz… Ja mu nie dam… za wami jechac.

– Jak to zrobisz? – spytal Tonio beznamietnie. Spojrzalem na miniature wiezy w Pizie przytrzymujaca otwarte drzwi.

– Wezme to.

– Jest ciezka – sprzeciwil sie widzac, w jakim jestem stanie.

– O Jezu, nie upieraj sie – powiedzialem slabym glosem.

– Chce, zeby pojechala tam, gdzie jej nie znajda. Prosze cie… prosze jedz… jedz juz, Tonio. Tylko ruszaj powoli.

Stal niezdecydowany, ale w koncu zrobil ruch w kierunku drzwi.

– Pamietaj, ze jako trup na nic sie Elzbiecie nie przydasz

– przestrzegl mnie.

– Pewnie.

– Daj mi swoja marynarke – powiedzial niespodziewanie.

– Pomysla, ze to ty jedziesz furgonetka.

Zdjalem poslusznie marynarke, a on wlozyl ja na siebie. Wisiala na nim, bo byl ode mnie nizszy, ale mial podobne, ciemne wlosy. Z daleka mogli go wziac za mnie.

Tonio zademonstrowal tamtym bardzo wyraziscie moj pijacki chod i w drodze do fotela kierowcy zatoczyl sie, przelatujac z tylu na furgonetke. Rozesmialem sie. A wiec bylem az tak pijany.

Uruchomil silnik i wolno odjechal. Patrzylem, jak wykonuje artystyczny manewr w poprzek ulicy i z powrotem. Ten czlowiek odznaczal sie wybitna inteligencja.

W glebi ulicy rolls ruszyl z miejsca. Pomyslalem mgliscie ze trzeba go koniecznie powstrzymac. Nie pozwolic mu niszczyc naszego zycia ani zycia innych ludzi. Ktos kiedys musial to zrobic. Chociazby teraz, na ulicy Welbeck Street zelazna wieza do podpierania drzwi. Tylko ta jedna mysl docierala do mojej swiadomosci. Powstrzymac go za wszelka cene!

Schylilem sie i podnioslem krzywa wieze, chwytajac za dwa gorne pietra. Tak jak uprzedzal Tonio, byla ciezka. Az przeszyl mi potluczone miesnie ostry bol. Wiedzialem, ze jutro da mi sie ona strasznie we znaki. Niech tam. Skutki bylyby jeszcze straszniejsze, gdybym ja teraz odlozyl… albo nie trafil.

Rolls zblizal sie tak wolno, jak Tonio odjechal. Gdybym byl trzezwy, mialbym tyle czasu, ile dusza zapragnie. A stalo sie tak, ze zle obliczylem jego predkosc i o maly wlos go nie przepuscilem.

Zejdz ze schodka. Nie potknij sie. Przejdz przez chodnik. Predzej. Trzymajac oburacz zelazna wieze zatoczylem nia kolo, jakbym rzucal mlotem, zapominajac zwolnic uchwyt. Jej rozpedzona masa pociagnela mnie za soba. I chociaz Ross dostrzegl mnie w ostatniej chwili i chcial skrecic, ciezka podstawa wiezy uderzyla dokladnie tam, gdzie celowalem. W sam srodek przedniej szyby. Pijacki fart!

Trzask, warstwowa szyba popekala promieniscie. Srebrzysta gwiazda zaslonila Rossowi widok. Wielki samochod skrecil gwaltownie na srodek ulicy, a potem, kiedy Ross nacisnal hamulec, do kraweznika. Zapiszczaly opony, samochod zazgrzytal od wstrzasu. Rolls zatrzymal sie ukosnie do chodnika, z tylem wysunietym na jezdnie, i az sie prosil, zeby sie nim zainteresowala policja. Nie pojawil sie jednak zaden policjant gotow okazac zainteresowanie. Wielka szkoda. Nie mialbym nic przeciwko temu, zeby mnie zatrzymano za pijanstwo, chuliganstwo i zaklocanie spokoju…

Zaraz po zadaniu ciosu odbilem sie od gladkiego boku wielkiego samochodu i padlem jak kloda na jezdnie. Rolls zatrzymal sie i o to mi chodzilo. Dopialem swego. Zadna wyrazna mysl, zeby ratowac wlasna skore nie przebila sie przez mgle spowijajaca mi mozg. Nie pamietalem, ze masywne drzwi Tonia stoja otworem zaledwie kilka krokow ode mnie. Nogi mialem jak z galarety. Ulica zaczela wirowac wokol mnie i nie kwapila sie z wyprostowaniem.

Podniosl mnie Ross. Ross z palka. Przestalem juz dbac o to, jaki zrobi z niej uzytek, a zreszta nie dowiedzialem sie, co zamierzal, bo tym razem uratowalo mnie nagle pojawienie sie grupki ludzi w strojach wieczorowych, ktorzy wyszli na ulice z sasiedniego domu. W ich wesolych, radosnych glosach dzwieczal udany wieczor, a na widok rollsa natychmiast dali glosny wyraz swojemu wspolczuciu z powodu jego pozalowania godnego stanu.

– Cos takiego, czy potrzebujecie panowie pomocy…?

– Mamy kogos wezwac…policje czy co?

– Moze panow podwiezc…?

– Albo zadzwonic do warsztatu?

– Nie, dziekuje – odparl Vjoersterod najbardziej czarujacym tonem, na jaki potrafil sie zdobyc. – To bardzo milo z panstwa strony… ale poradzimy sobie.

Ross postawil mnie na nogi, przytrzymujac kurczowo za ramie.

– Mielismy troche klopotow z moim siostrzencem – wyjasnil Vjoersterod. – Niestety, za duzo wypil… ale zawieziemy go do domu i wszystko bedzie dobrze.

Tamci wydali wspolczujace pomruki. Zaczeli sie zbierac do odejscia.

– Nieprawda – krzyknalem. – Oni mnie zabija.

Wyszlo to niewyraznie i zbyt melodramatycznie. Przystaneli, wszyscy naraz obdarzyli Vjoersteroda wspolczujacymi, nieco zaklopotanymi usmiechami i ruszyli dalej.

– Ej – zawolalem. – Wezcie mnie ze soba. Nic z tego. Nawet sie nie obejrzeli.

– Co teraz? – spytal Ross Vjoersteroda.

– Tu go nie mozemy zostawic. Ci ludzie nas zapamietaja.

– Do samochodu?

Kiedy Vjoersterod skinal glowa, Ross pchnal mnie w strone limuzyny, wykrecajac mi prawa reke. Zamachnalem sie na niego lewa, lecz calkiem chybilem. Widzialem podwojnie, stad moje trudnosci. Mozna powiedziec, ze wspolnymi silami wrzucili mnie na tyl wozu, gdzie rozwalilem sie jak dlugi, osuwajac sie czesciowo z siedzenia i pieniac sie z wscieklosci, ze wciaz nie moge sie otrzasnac z porazajacego alkoholowego otepienia. Dzwonilo mi w glowie, jak po narkozie u dentysty. Tyle tylko, ze wcale sie nie rozbudzalem, nie bylo widno ani nie czulem w ustach smaku krwi. Po prostu mialem uporczywe, przedziwne uczucie, ze rownoczesnie, nie na przemian, jestem przytomny i nieprzytomny.

Ross usunal kilka najgorzej potrzaskanych kawalkow przedniej szyby i uruchomil samochod.

Siedzacy przy nim Vjoersterod przechylil sie przez oparcie fotela i spytal niedbale:

– Dokad, panie Tyrone? Ktoredy do panskiej zony?

– W kolo, w kolo, w kolo, kreccie sie wesolo – wymamrotalem niewyraznie. – I wam tez zycze dobrej nocy.

Puscil wiazanke przeklenstw, znacznie lepiej pasujacych do jego osoby, niz dostojna gadanina, ktora sie zwykle poslugiwal.

– To na nic – powiedzial z niesmakiem Ross. – Nie powie nam, chyba ze go rozniesiemy na strzepy, a nawet wtedy… jezeli to z niego wyciagniemy… co nam to da? Nigdy nie bedzie dla pana pisal. Na pewno.

– Ale dlaczego? – upieral sie Vjoersterod.

– No, bo tak. Zagrozilismy, ze zabijemy mu zone. Ugial sie? Tak, ale dopoki tam bylismy. Ledwiesmy stamtad wyszli, od razu zabral sie do jej przenosin. Sledzimy go, znajdujemy ja, a on znow ja usuwa… To moze sie ciagnac bez konca. Wlasciwie pozostaje nam juz tylko zabic ja, ale jezeli to zrobimy, nie bedzie go czym usadzic. Wiec tak czy siak, nie bedzie dla pana pisal.

Celujaco, powiedzialem glupkowato w duchu. Mistrzowskie podsumowanie sytuacji. Najwyzsza klasa.

– Nie przylales mu dosc mocno – oskarzyl go Vjoersterod, wymigujac sie od sprzeczki.

– Przylalem.

– Niemozliwe.

– Prosze sobie przypomniec, ze chlopcy Bostona tez nie zrobili na nim wrazenia – tlumaczyl cierpliwie Ross. –

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату