plakalem. Odetchnalem gleboko, przelknalem strach i sprobowalem jeszcze raz. Chytra, dwustykowa wtyczka weszla w krzyzowy gwint, zaskoczyla wreszcie prawidlowo i mocno chwycila. Nacisnalem wlacznik baterii przy pompie. Nadeszla decydujaca chwila.
Miechy nadely sie niedbale i zalomotaly. Elzbieta wydala z siebie najcichsze westchnienie niewyslowionej ulgi. Przenioslem delikatnie spiropancerz na jej piers, przesunalem jej pod plecami pasek i nie moglem zapiac sprzaczki, bo tak mi drzaly palce. Kleczac naciagalem po prostu wiazanie spiropancerza, przyciskajac go do piersi Elzbiety tak, zeby wytwarzana przezen proznia spelniala swoje zadanie. Aparat podnosil jej piers i opuszczal, podnosil i opuszczal, napelniajac jej pluca powietrzem. Byla bezpieczna. Jej twarz, wyrazajaca udreczenie i lek, zlagodniala, a policzki zarozowily sie leciutko.
Po szesnastu dalszych zyciodajnych oddechach ponowilem probe zapiecia sprzaczki. Udalo mi sie za trzecim razem. Usiadlem na podlodze furgonetki, oparlem lokcie na uniesionych kolanach, objalem glowe dlonmi. Zamknalem oczy. Wszystko zagarnal huraganowy czarny wir. Pomyslalem z rozpacza, ze juz bardziej pijany chyba nie bede. Przynajmniej, dzieki temu, ze zwrocilem czesc alkoholu, nie upilem sie na sztywno.
– Ty, nie jestes w stanie prowadzic samochodu – ostrzegla mnie Elzbieta z wymuszonym spokojem.
– Czlowiek nigdy nie wie, na co go stac, poki nie sprobuje – odparlem.
– Odczekaj chwilke. Zaczekaj, az sie lepiej poczujesz.
– Musialbym czekac wiele godzin.
Jezyk mi sie platal, niewyraznie wymawiane slowa zlewaly sie ze soba. Okropnosc. Otworzylem oczy i ostroznie wytezylem wzrok, kierujac go przed siebie na podloge. Zawroty glowy stopniowo ustapily na tyle, ze moglem nad nimi zapanowac. Pomyslalem o tym, co jeszcze zostalo do zrobienia.
– Musze zabrac wal… walizki.
– Zaczekaj, Ty. Zaczekaj chwile.
Nie zrozumiala, ze czekanie nic nie pomoze. Ze zasne, jezeli nie bede sie poruszal. Nawet w chwili kiedy to myslalem, ogarnela mnie zdradliwa i kuszaca ospalosc. Zasnac. Zasnac snem nieprzespanym.
Wygramolilem sie z furgonetki i przytrzymalem sie jej, czekajac, az przejasni mi sie w glowie.
– Zaraz wracam – powiedzialem. Musialem wrocic zaraz. Na wszelki wypadek. Elzbieta nie mogla byc sama.
Znow nie panowalem nad ruchami. Najgorzej po schodach. Za kazdym razem unosilem noge o wiele za wysoko, a kiedy ja stawialem, ledwie trafialem na stopien. Potykajac sie i obijajac o sciany, wszedlem na gore. W mieszkaniu oparlem o cos liscik dla pani Woodward, tak zeby go nie przeoczyla. Wlozylem termofor Elzbiety pod pache, zanioslem walizke i torbe do drzwi, zgasilem swiatlo i wyszedlem. Ruszylem schodami w dol i wszystko mi powypadalo z rak. W tern sposob problem zniesienia rzeczy sam sie rozwiazal. Zeby przypadkiem nie pojsc w ich slady, skonczylem te podroz na siedzaco, opuszczajac sie stopien po stopniu.
Podnioslem termofor i zanioslem go Elzbiecie. Zdawalo mi sie… upadles? – spytala og»omnie zaniepokojona.
– Upuscilem bagaze – odparlem, czujac wariacka chec, zeby parsknac smiechem. – Nima strachu.
Upuscilem bagaze, ale nie pompe i nie Elzbiete. Stary gracz alkohol mogl sie wypchac.
Przynioslem bagaze i postawilem je na podlodze furgonetki. Zamknalem drzwi. Zataczajac sie obszedlem woz i usiadlem za kierownica. Siedzialem tam, starajac sie ze wszystkich sil otrzezwiec. Stalem na straconych pozycjach, ale jeszcze nie zostalem pokonany.
Spojrzalem na Elzbiete. Jej glowa spoczywala spokojnie na poduszkach, oczy miala zamkniete. Domyslalem sie, ze osiagnela stan takiego przeciazenia bezustannym lekiem, ze niemalze z ulga porzucila nadzieje i poddala sie klesce. Przyrzeklem sobie, ze stane na glowie, zeby to jej poddanie okazalo sie niepotrzebne.
Wzrok na wprost. Trzeba metodycznie. Rob wszystko po kolei, wolno. Zgasilem swiatlo w furgonetce. Zrobilo sie nagle bardzo ciemno. Znow je zapalilem. Nie najlepszy poczatek. Zacznij jeszcze raz.
Wlaczylem boczne swiatla. Znacznie lepiej. Wlacz zaplon. Sprawdz paliwo. Po jezdzie do Berkshire zostalo go niewiele, ale wystarczy na piec mil. Otworz gaznik. Zapal silnik. Zgas swiatlo w samochodzie.
Automatycznym ruchem wymacalem biegi i zwolnilem sprzeglo. Bedford potoczyl sie zaulkiem.
Proste.
Przy wylocie uliczki zatrzymalem sie jak najostrozniej. Nie zauwazylem zadnego przechodnia, ktory by mi wtargnal przed maske. Spojrzalem w prawo i w lewo, szukajac wzrokiem samochodow. Uliczne swiatla hustaly sie i kolysaly. Nic nie nadjezdzalo. Zdjalem noge ze sprzegla. Skrecilem w ulice. Ostroznie dodalem gazu. Na razie wszystko szlo dobrze.
Jakis zakamarek mojego umyslu analizowal sytuacje na zimno. Zrodzila sie tam jasno i wyraznie mysl, ze zbyt wolna jazda zdradza pijanego kierowce tak samo, jak poruszanie sie zygzakiem po calej szerokosci jezdni. Natomiast zbyt szybka jazda pozbawiala mnie rezerwy na raptowne hamowanie. Moj refleks byl smiechu wart. Ale wcale nie byloby mi do smiechu, gdybym kogos potracil.
Pod warunkiem, ze utrzymam glowe sztywno i bede patrzyl wprost przed siebie, moglo mi sie udac.” Zawziecie skupialem sie na tym, zeby zauwazyc przejscia dla pieszych, stojace samochody, swiatla. Dostrzec je odpowiednio wczesnie. Wydawalo sie, ze patrze na swiat jakby przez lunete i widze wyraznie jedynie maly jego wycinek, podczas gdy cala reszta zlewa sie w migotliwie niebieski obszar.
Zatrzymalem sie gladko na czerwonym swietle. Wspaniale. Cudownie. Swiatlo zmienilo sie na zielone. Raptem scisnelo mnie w zoladku. Nie moglem sobie uprzytomnic, jak dalej jechac. A przeciez dobrze znalem te droge. Kierowca w samochodzie za mna zaczal blyskac swiatlami. Przypomnial mi sie stary dowcip… Ile trwa ulamek sekundy? Tyle, ile czasu uplynelo od zapalenia sie zielonego swiatla do momentu, kiedy kierowca z tylu wlacza klakson lub zapala reflektory. Nie moglem tak siedziec bezczynnie. Wlaczylem sprzeglo i ruszylem prosto, zdajac sobie sprawe, ze jezeli pomyle trase i zabladze, to przepadlem. Drobny druk na moim planie miasta nie nadawal sie na te okazje. Nie moglem nikogo spytac o droge, bo moglby mnie oddac w rece policji. A to oznaczalo dmuchanie w balonik i tak dalej. Sczernialby od mojego chuchu.
Tuz za skrzyzowaniem przypomnialem sobie droge na Welbeck Street. Nie zmylilem trasy. Niech zyje podswiadomosc. Hip, hip, hura! Rany boskie, uwazaj na te taksowke… Zawracanie pod nosem pijanych kierowcow powinno byc zabronione…
W ogole panowal za duzy ruch. Jedne samochody wyplywaly z bocznych ulic jak blyszczace, ledwo widoczne ryby z zoltymi oczkami. Inne oslepialy pomaranczowymi tylnymi swiatlami kierunkowymi. Autobusy zjezdzaly na przelaj do kraweznika i hamowaly gwaltownie na przystankach. Ludzie przebiegali tam, gdzie nie powinni, oszczedzajac sekundy, a ryzykujac cale lata.
Nie daj sie. Nie dopusc do kraksy. Rozpraw sie z wrogiem, ktorego masz we krwi, pokonaj narkotyk macacy ci mysli… Powstrzymaj wirujacy swiat, jedz rowno dwadziescia mil na godzine, nie zbaczajac z kursu mimo trzesienia ziemi rozgrywajacego sie w twojej wyobrazni. Nie siej smierci na ulicach. Dojedz do celu. Zapnij pasy bezpieczenstwa. Londyn wita ostroznych kierowcow…
Nie chcialbym przezyc tego jeszcze raz. Samo zapanowanie nad ruchami rak i nog kosztowalo mnie duzo wysilku, czulem takze przyplywy brawury atakujacej moja przezornosc. Wewnatrz glos mowil mi: „Krec swobodnie kierownica, no dalej, na prawo za zakretem wyprowadzisz samochod na prosta”, na co odpowiadal mi slabiutki sygnal: „Ostroznie, ostroznie, ostroznie, ostroznie…”
Roztropnosc zwyciezyla. Glownie, jak sadze, dzieki awersji do mysli, co by sie stalo, gdyby mnie przylapano. Tylko bezpieczne dotarcie do celu usprawiedliwiloby jako tako moja jazde, ktora, praktycznie rzecz biorac, byla przestepstwem. Wiedzialem o tym i tego sie trzymalem.
Welbeck Street od ostatniej mojej tam bytnosci oddalila sie znacznie.
ROZDZIAL PIETNASTY
Widocznie Tonio nas wypatrywal, poniewaz otworzyl drzwi wejsciowe i wyszedl na chodnik, zanim jeszcze wygramolilem sie z samochodu. Co prawda, dlugo sie z tym grzebalem. Pokonane odurzenie zaczelo naplywac falami z chwila, kiedy nacisnalem hamulce. A wiec wcale nie pokonane. Tylko chwilowo opanowane.
Wreszcie wydostalem sie na ulice. Zrobilem krok do przodu obchodzac bedforda i oparlem sie o blotnik.
Tonio wybaluszyl oczy z wyrazem kompletnego niedowierzania.
Jestes pijany – powiedzial.