psychiki. Wszak nie na darmo ludzie wierzyli w czary. Znaczy dawniej, za cara. I teraz tez jeszcze niektorzy wierza. W dobie elektroniki.
— Moze ona was z pomoca elektroniki wyleczyla — powiedzial Misza.
— Ha, ha, smieszne. Z pomoca elektroniki! I wam elektroniczny lubczyk dala? Rozumiem. I kozla tez z pomoca elektroniki?
— Czym to sie moze skonczyc? — powiedzial Standal.
— O sobie mowicie? Pokocha. Jeszcze jak pokocha. Sa juz precedensy.
— Chodzi mi o staruszke. Nie powinna mieszkac wsrod nas.
— I to sie nazywa wdziecznosc! Felieton napiszecie? — oburzyl sie Udalow.
— Jaki tam felieton!
— Wlasnie! Jestesmy na miejscu. Zycze szczescia w milosci. Udalow ruszyl w strone swojego domu, ktory stal kilkaset metrow dalej, a Standal ostroznie wydobyl wolna reka klucz i powoli wlozyl go do zamka, aby nie obudzic gospodyni mieszkania, od ktorej wynajmowal pokoj.
Noc spedzil bardzo niespokojnie, czesto budzil sie i odpedzal koszmary. Snilo mu sie, ze Glumuszka zmusza go do picia rozmaitych paskudztw i grozi wszczeciem postepowania sadowego.
Ranek byl sloneczny i pogodny. Standal dlugo wpatrywal sie we flakonik z lubczykiem, zanim odtworzyl w pamieci wszystkie szczegoly nocnej wyprawy.
Pewnie mi sie to jednak snilo — powiedzial na glos i juz zamierzal wyrzucic buteleczke przez okno, gdy nagle ujrzal przez nie Alene idaca w kierunku bazaru z koszykiem na zakupy w raku. Alena promieniowala takim blaskiem, ze Standal zacisnal buteleczke w dloni i popedzil do umywalni, aby dokonczyc formalnosci porannych ablucji i pospieszyc na bazar za Alena.
Rozminal sie z nia, zaczai szukac na okolicznych ulicach, wpadl w rozpacz i zamierzal juz pomknac w strone jej domu, ryzykujac spotkanie ze zla Antarktyda, gdy nagle dojrzal postac Aleny za zwierciadlana witryna sklepu spozywczego. Wszedl do srodka i ogromnie sie speszyl.
Najwiecej klientow bylo w dziale monopolowym. Misza rzucil sie tam, wcisnal w kolejke przy samej ladzie za plecami jakiegos zwalistego mezczyzny. Alena tymczasem kupowala ser oraz maslo i nie widziala go. — Co wam podac, mlody czlowieku — zapytala ekspedientka.
— Puszke soku mango — odparl Standal.
— To w dziale warzywniczym — powiedziala ekspedientka ze zdziwieniem. — Nie widzicie, ze handluje napojami wyskokowymi, bodajby je szlag trafil?!
— Tak, tak, widze — powiedzial Standal. — Doskonale widze.
Alena spojrzala w jego strone, wobec czego Misza nieco przysiadl.
— Jakis nienormalny — powiedzial ktorys z klientow.
— Normalniejszy od was — odparla sprzedawczyni z nieoczekiwanym rozdraznieniem w glosie. — Normalniejszy, bo chce sie napic naturalnego produktu.
Standal na ugietych nogach przekradal sie do dzialu warzywniczego. Alena wyszla juz ze sklepu, wobec czego bez dalszych przeszkod kupil sobie puszke soku z mango.
Brakowalo mu jeszcze szklanki. Ukradl ja w samoobslugowej stolowce, ukryl pod koszula i jak na zlosc akurat w tej samej chwili, podszedl do niego redakcyjny kolega, kierownik dzialu listow. Standalowi koszula odstawala na brzuchu i kolega zrezygnowal z podania mu reki. Westchnal wspolczujaco i delikatnie sie odwrocil.
„No tak — pomyslal znekany Standal, lawirujacy miedzy stolikami w kierunku wyjscia — jeszcze tego tylko brakowalo, zeby w robocie koledzy zaczeli gadac, ze jestem alkoholikiem i w dodatku mam lepkie rece”.
Wyszedl na ulice i natychmiast zrozumial, ze wszystkie jego starania byly daremne. Alena zniknela. Misza pomknal ulica Puszkina, skrecil w Czerwonoarmiejska, zajrzal do ksiegarni. Alena jakby sie pod ziemie zapadla.
Wtedy Misza Standal, sciskajac w jednym reku puszke soku mangowego, w drugim zas skradziona szklanke, poszedl, gdzie go oczy poniosa.
Nogi same przywiodly go do parku. Aleje zalane byly porannym sloncem, poprzekreslane cieniami starych lip i calkowicie puste. Misza wyszukal ustronna laweczke w cieniu rozlozystego drzewa, usiadl na niej i oddal sie rozpaczy. Tak wszystko doskonale sie zapowiadalo i tak paskudnie skonczylo. A teraz w dodatku isc trzeba do stolowki i zwracac szklanke, ryzykujac spotkanie z innym redakcyjnym kolega… Mozna zreszta poczekac i uzyc szklanki zgodnie z przeznaczeniem.
Standal wyjal z kieszeni scyzoryk, zrobil w puszce dwie dziurki i wlasnie zamierzal ugasic pragnienie egzotycznym sokiem, gdy uslyszal czyjes kroki.
Uniosl glowe.
Do laweczki zblizala sie Alena Wiszniak. Bez najmniejszego wysilku niosla ciezki koszyk z zakupami i patrzyla na Standala spokojnymi, brazowymi oczyma.
— Zachcialo sie pic? — zapytala, a Standal sprobowal ukryc za plecami reke z puszka, jakby go przychwycono na wstydliwej czynnosci.
— Co z wami?
Alena wznosila sie nad Misza, niczym posag greckiej bogini, a sloneczne promienie przenikaly przez jej bujne wlosy i zlocily brzoskwiniowy puszek na policzkach. Na ten widok Standal odzyskal spokoj. Zrozumial bowiem, ze nie boi sie juz pieknej Aleny, ze dziewczyna niebawem przestanie sie nad nim znecac, przestanie patrzec z wysoka.
— Postawie koszyk na lawce — powiedziala Alena. — A skad wzieliscie szklanke? Przyniesliscie z domu?
— Ukradlem — powiedzial Standal.
— To bardzo nieladnie — zauwazyla Alena. — Poczestujecie mnie sokiem? Okropnie sie zmeczylam.
— Naturalnie — ucieszyl sie Standal, bo zdobycz sama szla mu w rece. — Przeciez ja na was czekalem.
— Doprawdy?
Nastapila chwila niezrecznego milczenia. Alena przymruzonymi oczyma patrzyla na slonce i zachowywala sie tak, jakby poczatkowo zamierzala za moment wstac i pojsc sobie, ale ranek byl taki piekny i rozleniwiajacy, ze nie mogla sie na to zdobyc. Standal zapomnial o lubczyku i z zapartym tchem wpatrywal sie w czarujacy profil dziewczyny.
Chyba sobie pojde — powiedziala nagle Alena. — Zapomnieliscie o mnie.
— Poczekajcie! — wykrzyknal Standal. — Dlaczego? Ja o was pamietani.
— Wobec tego spelnijcie obietnice.
— Obietnice?
— Sluchajcie, Standal. Zachowujecie sie dziwnie. Chce mi sie pic, a wy dusicie puszke w reku, jakbyscie zalowali mi odrobiny zwyczajnego mangowego soku.
— Tak, tak — powiedzial Standal i przechylil puszke. Gesty zolty plyn przelecial obok szklanki, wobec czego Alena wyciagnela reke i pomogla Standalowi. Reke miala miekka i ciepla.
Standal przypomnial sobie o lubczyku. Trzeba bylo nalac go do szklanki i to tak, zeby Alena tego nie zauwazyla.
— Starczy juz — powiedziala Alena. — Dla mnie starczy, bo dla was nic nie zostanie.
— Zaraz powiedzial Standal, stawiajac puszke z sokiem na lawce i odsuwajac reke ze szklanka jak najdalej od Aleny. Wolna reka usilowal otworzyc w kieszeni buteleczke z lubczykiem.
Patrzac na jego niezreczne ruchy, Alena rozesmiala sie i caly park rozbrzmial srebrzystymi dzwoneczkami jej glosu.
— Popatrzcie! powiedzial Standal, patrzac ponad jej glowa. — Szybciej! Alena odwrocila sie, a Standal wyszarpnal flakonik i oproznil go do szklanki.
— Co sie stalo? — Alena znow patrzyla na Misze, ale buteleczka powedrowala juz za oparcie lawki. Standal gleboko odetchnal.
— Bardzo smieszny golab — powiedzial. — Juz odlecial.
Alena napila sie i oddala szklanke Miszy. Misza wylal do niej reszte soku i zaczal pic nie spuszczajac oczu z dziewczyny. Sok sciekal mu na koszule, ale nie zauwazyl tego, bo lekal sie, ze Alena odejdzie, obrazi sie, a wowczas lubczyk nie podziala.