— Medalu nie zdobyl pan celowo — powiedzial gosc. — Pan sie wstydzil swoich zdolnosci. Pan nawet przekonal Krogiusa, ze jest on pelnoprawnym wspolautorem waszej pracy. A to nieprawda. Dysponuje pan potezna sila przekonywania. Moze pan wmowic kazdemu czlowiekowi diabli wiedza co.
— A panu? — zapytalem.
— Mnie nie — odparl moj gosc i zamienil sie w niewielki pomnik ojca sztuki drukarskiej Iwana Fiodorowa.
— To interesujace — powiedzialem. — Teraz pan powie, ze jest pan moim krewnym i ze lacza nas niewidzialne zwiazki genetyczne.
— Slusznie — powiedzial gosc. — Gdyby tak nie bylo, pan by sie nie domyslil, ze czekam na pana, wyrazilby pan co najmniej zdziwienie, widzac nieznajomego czlowieka w zamknietym mieszkaniu. Zdziwilby sie pan slyszac, ze wlecialem przez okno na trzecim pietrze. A propos, czy juz pan umie latac?
— Nie wiem — przyznalem. — Dzis probowalem pierwszy raz. A co ja jeszcze umiem robic?
— Wystarczy ci spojrzec na strone ksiazki, zeby zapamietac tekst, dodajesz, mnozysz, wyciagasz pierwiastki tak latwo, ze moglbys z powodzeniem wystepowac na scenie, mozesz nie jesc przez kilka dni, zreszta nie spac rowniez.
— Chociaz lubie robic jedno i drugie.
— Przyzwyczajenie — chlodno powiedzial gosc. — Wplyw srodowiska. W Domu Dziecka pilnowano, zeby wszystkie dzieci spaly w nocy. Umiesz widziec zwiazek miedzy faktami i zjawiskami pozornie nie majacymi ze soba nic wspolnego. W tutejszych kategoriach jestes geniuszem. Chociaz nie wszystkie swoje zdolnosci umiesz wykorzystac, a niektorych zreszta nawet nie podejrzewasz.
— Na przyklad? — zapytalem.
Gosc niezwlocznie rozwial sie w powietrzu i zmaterializowal sie za moimi plecami w otwartych drzwiach. Potem bez pospiechu podszedl do polki, wyjal slownik angielsko-rosyjski i rzucil nim w gore. Slownik zastygl w powietrzu.
— To wszystko jest jeszcze przede mna? — zapytalem bez szczegolnego entuzjazmu.
— To jeszcze nie wszystko.
— Jesli o mnie chodzi, to mi wystarczy.
— Jezeli bedziesz sie uczyl. Jezeli powrocisz do naturalnego srodowiska. Jesli znajdziesz sie wsrod sobie podobnych.
— Tak — powiedzialem. — To znaczy, ze jestem mutantem. Skaza genetyczna. I do tego nie jestem wyjatkiem.
— To nie tak — powiedzial gosc. — Po prostu jestes tu obcy.
— Tu sie urodzilem.
— Nie.
— Urodzilem sie na wsi. Moi rodzice zgineli w czasie pozaru lasu. Strazacy znalezli mnie i przywiezli do miasta.
— Nie.
— W takim razie niech pan powie.
— Powinnismy byli znalezc cie wczesniej. Ale to bylo nielatwe. Myslelismy, ze nikt nie uszedl z zyciem. To byl statek zwiadowczy. Kosmiczny statek. Tam byli twoi rodzice. Statek ulegl katastrofie. Splonal. Zdazyli cie wyrzucic ze statku. Spalil sie las. Strazacy, ktorzy cie znalezli calego i zdrowego, nie wiedzieli, ze do konca pozaru chronilo cie pole silowe.
Sluchalem go, ale dreczylo mnie cos zupelnie innego.
— Prosze mi powiedziec — poprosilem — jaki ja jestem naprawde?
— Czy chcesz wiedziec, jak wygladasz?
— Tak.
Gosc przeistoczyl sie w oplywowa substancje, polprzezroczysta, zmieniajac kolor i ksztalt, nie pozbawiona wszelako pewnej gracji.
— To rowniez zludzenie?
— Nie.
— Ale przeciez ja sie nie staram byc czlowiekiem. Ja jestem czlowiekiem.
— W przeciwnym razie nie moglbys wyzyc na Ziemi. Myslelismy, ze zginales. A ty sie przystosowales.
— Beda musial odleciec z panem? — zapytalem.
— Rozumie sie — powiedzial gosc — Przeciez mi wierzysz?
— Wierze — powiedzialem — tylko przedtem zadzwonie do Krogiusa.
— Nie trzeba — powiedzial gosc. — To, coscie zrobili z Krogiusem, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Ludzie nie zrozumieja was. Uczeni was wysmieja. Jestem w ogole zdumiony, ze potrafiles zarazic Krogiusa wiara w ten pomysl.
— Ale przeciez to jest realne?
— Jest. Za sto lat na Ziemi dojda do tego. Nasza rzecza jest nie wtracac sie.
Podnioslem sluchawke telefonu.
— Prosilem, zebys nie dzwonil do Krogiusa.
— Dobrze — powiedzialem. I nakrecilem numer Katrin. Gosc polozyl dlon na widelkach. Znowu przybral ludzka postac.
— To juz jest skonczone — powiedzial. — I samotnosc. I koniecznosc zycia wsrod istot na o wiele nizszym szczeblu rozwoju. Pod kazdym wzgledem. Gdybym cie nie znalazl, musialbys zginac. Jestem tego pewien. A teraz musimy sie spieszyc. Statek czeka. Nie tak latwo przyleciec na koniec galaktyki. I nie tak czesto pojawiaja sie tu nasze statki. Zamknij mieszkanie. Nie od razu zorientuja sie, ze cie nie ma.
Kiedy wychodzilismy, juz na schodach uslyszalem, ze dzwoni telefon. Zrobilem krok do tylu.
— To Krogius — powiedzial gosc. — Rozmawial z Gurowem i ten rozbil w proch i pyl wasza koncepcje. Teraz Krogius zapomni o wszystkim. Niedlugo zapomni.
— Wiem — powiedzialem — to byl Krogius. Do statku dolecielismy szybko. Wisial nad krzakami, niewielki, polprzezroczysty, na pierwszy rzut oka absolutnie nie przystosowany do dalekich podrozy. Wisial nad krzakami w Sokolnikach i nawet sie obejrzalem w nadziei, ze zobacze pusta butelke po piwie.
— Pozegnalne spojrzenie? — zapytal gosc.
— Tak — potwierdzilem.
— Sprobuj przezwyciezyc smutek, ktory cie ogarnia — powiedzial gosc. — Ten smutek zrodzilo nie rozstanie, lecz niepewnosc i to, ze nie mozesz zajrzec w przyszlosc. Jutro bedziesz sie usmiechal na mysl o malenkich radosciach i malenkich nieprzyjemnosciach, ktore cie tutaj otaczaly. Nieprzyjemnosci bylo wiecej.
— Wiecej — zgodzilem sie i ciepla miekkoscia otulilo mnie powietrze statku.
— Startujemy — powiedzial gosc. — Nie poczujesz przeciazenia. Przyjrzyj mi sie uwazniej. Twoja ziemska powloka nie chce cie opuscic.
Gosc przelewal sie perlowymi falami dotykajac przyrzadow na pulpicie sterowniczym.
Poprzez na wpol przezroczysta podloge statku zobaczylem, jak coraz szybciej i szybciej ucieka w dol ciemna zielen parku, jak zbiegaja sie ze soba i robia coraz mniejsze sznureczki ulicznych swiatel i gwiazdozbiory okien. I Moskwa przeksztalcila sie w jasna plame na czarnym ciele Ziemi.
— Nigdy nie pozalujesz — powiedzial gosc. — Wlacze muzyke i zrozumiesz, jakich wyzyn moze dosiegnac rozum zwrocony ku doskonalosci.
Muzyka pojawila sie od srodka, wplynela do statku, uniosla nas i pomknela ku gwiazdom, i byla tak doskonala, jak doskonale jest gwiazdziste niebo. To byla ta doskonalosc, do ktorej ciagnelo mnie nocami w chwilach zmeczenia i rozdraznienia.
I uslyszalem, jak znowu dzwoni telefon w porzuconym nie sprzatnietym mieszkaniu, telefon, ktorego sluchawka byla omotana tasma izolacyjna, poniewaz kiedys ktorys z podpitych przyjaciol zrzucil aparat ze stolu, zeby zrobic miejsce dla szachownicy.
— Ide — powiedzialem do goscia.
— Nie — odparl tamten. — Za pozno na powrot. Zreszta powroty w przeszlosc sa bezsensem. W daleka przeszlosc.
— Do widzenia — powiedzialem.
Opuscilem statek, poniewaz tego wieczora nauczylem sie wielu rzeczy, ktorych istnienia przedtem nawet nie