mnie po drodze i poklepalo przyjaznie po grzbiecie, wkrotce jednak wszyscy znikneli w chlodnym budynku z szarego kamienia. Polozylem sie na plaskim nagrobku i czekalem.
Stlumiony spiew dobiegajacy z kosciola zachwycil mnie niezmiernie. Czasami wlaczalem sie przy partiach, ktore byly mi znajome. Wydawalo mi sie, ze msza ciagnie sie w nieskonczonosc i wkrotce zaczely mnie nuzyc przydlugie przerwy miedzy hymnami. Zaczalem rozgladac sie po cmentarzu zdumiony, ile na tym miejscu spoczynku zmarlych mieszkalo swietnie sie tu czujacych zwierzat i owadow. Nieomylny dzwiek wstajacych jak jeden maz wiernych oderwal mnie od fascynujacej obserwacji teczowej pajeczyny. Potruchtalem z powrotem pod wielkie drzwi po trawie, by nie urazac obolalych lap. Nie musialem dlugo czekac. Ze srodka zaczeli sie wysypywac wierni. Niektorzy byli podniesieni na duchu, inni zadowoleni, ze skonczyl sie cotygodniowy dopust bozy. Potrzebny byl mi raczej ktos podniesiony na duchu.
Wkrotce kogos takiego wypatrzylem: drobna starsza pania, prawdopodobnie majaca okolo szescdziesieciu pieciu lat, bez przerwy sie usmiechajaca i chyba znana przez wszystkich. Same koronki i uprzejmosc. Wspaniale.
Spedzila kilka minut na pogawedce z wikarym, co chwila przerywajac rozmowe, by pozdrowic mijajacych ja znajomych i udzielic im blogoslawienstwa dlonia w bialej rekawiczce. Odczekalem cierpliwie, az skonczyla rozmowe ze sluga bozym, po czym podazylem za nia. Usmiechajac sie blogo i przystajac, by zamienic kilka slow ze spotykanymi znajomymi, kobieta w koncu oderwala sie od tlumu i w podnioslym nastroju ruszyla zwirowana sciezka. Trzymalem sie pare jardow za nia, jeszcze nie gotowy, by ja zaczepic, poniewaz nieustannie cos zajmowalo jej uwage. Gdy dotarlismy do drogi, skrecila w lewo, wspinajac sie na niewielki pagorek, zaslaniajacy w koncu miasteczko.
– Dzien dobry, panno Birdle! – wolali ludzie, ktorych mijalismy. Pani Birdle reagowala na to pogodnym usmiechem i skinieniem glowy.
Nadszedl czas, pomyslalem i pogalopowalem przed nia. Zatrzymalem sie w odleglosci czterech jardow, odwrocilem ku pannie Birdle i obdarzylem ja najslodszym ze swoich usmiechow.
– Hau – powiedzialem.
Panna Birdle wyrzucila w zaskoczeniu dlonie w gore i rozpromienila sie z zachwytu. – Jaki sliczny piesek! – wykrzyknela. Zamerdalem ogonem z zadowolenia i dumy. Kobieta podeszla do mnie i ujela moj leb w dlonie.
– Och, jaki przemily psiak! – Poglaskala mnie po grzbiecie. Sprobowalem polizac ja po twarzy, skladajac sobie w duchu gratulacje, ze znalazlem nastepna Belle. – Tak, tak, przesliczny! – ciagnela kobieta.
Po kilku minutach zywiolowych czulosci pozegnala sie ze mna i ruszyla dalej, pomachawszy mi reka. Pogalopowalem za nia i sprobowalem wskoczyc jej na rece. Sliniac sie i usmiechajac rozpaczliwie staralem sie wkrasc w jej serce i laski. Musze przyznac, ze czynilem to wrecz bezwstydnie.
Panna Birdle delikatnie odepchnela mnie od siebie i poklepala po lbie. – Badz dobrym pieskiem i zmykaj juz – powiedziala w typowy dla siebie uprzejmy sposob.
Przepraszam, Rumbo, ale w tym momencie zaskomlalem.
Co wiecej, zwiesilem leb, opuscilem ogon i spojrzalem na nia cielecym wzrokiem. Bylem wzruszajacy.
Zadzialalo, poniewaz panna Birdle niespodziewanie rzekla:
– Och, biedactwo, pewnie kona z glodu! Wystarczy spojrzec na twoje sterczace zebra! – Prawie dotknalem broda ziemi, demonstrujac, jak tylko umialem, swoja biede. – No chodz, kochaniutki, chodz ze mna, zaopiekuje sie toba. Biedaczysko, wkrotce zapomnisz, co to znaczy glod!
Mialem angaz. Usilowalem polizac jej twarz, ale powstrzymala mnie zaskakujaco silna dlonia. Nie potrzebna mi byla zacheta, by pojsc za nia, choc pannie Birdle wydawalo sie to pewnie niezbedne, poniewaz bez przerwy przystawala, odwracala sie, klepala po udzie i wolala: No chodz!
Czarujaca staruszka kipiala energia. Wkrotce dotarlismy przed zardzewiala zelazna brame, za ktora widac bylo odchodzaca prostopadle od drogi blotnista sciezke. Po obydwu stronach waskiej sciezki wilo sie splatane poszycie, w ktorym halasowaly jakies ukryte stworzenia. Wyweszylem kolo tej czesto uzywanej trasy rowniez won panny Birdle, nie swieza, z domieszka woni pudru, ale zastarzala, polaczona z zapachami wielu zwierzat. Co chwila przystawalem, by zbadac jakis szczegolnie interesujacy zapach, lecz wolanie panny Birdle kazalo mi podazac dalej.
Niespodziewanie znalezlismy sie na polance przed domkiem o barwie krzemienia. Narozniki domu oraz otwory okien i drzwi byly wzmocnione ociosanymi kamieniami. Sceneria byla przepiekna – jak z obrazka na opakowaniu czekolady – dokladnie tez odpowiadala charakterowi panny Birdle. Zadowolony ze swojej przemyslnosci potruchtalem pod zniszczone kaprysami aury drzwi i zaczekalem, az panna Birdle dolaczy do mnie.
Otworzyla nie zamkniete na klucz drzwi i skinela na mnie, bym wszedl do srodka. Z radoscia odkrylem, ze wnetrze domku jest rownie wytworne jak jego oryginalna fasada. Wiekowe, zuzyte i wygodne meble wypelnialy glowny pokoj. Wchodzilo sie do niego prosto z dworu – nie bylo tu sieni. Po pokoju rozstawione byly zadbane bibeloty, wieksza czesc jednej ze scian zajmowal ciekawy staromodny kredens wypelniony delikatna, malowana porcelana. Z aprobata zamachalem ogonem.
– Teraz zobaczymy, czy masz adres na obrozy, dobrze? Potem znajdziemy ci cos do zjedzenia. – Panna Birdle odlozyla torebke na fotel i nachylila sie nade mna. Poslusznie usiadlem, pozwalajac jej obejrzec obroze, postanawiajac za wszelka cene nie zabic przez nadgorliwosc „kury przynoszacej zlote jajka”. Panna Birdle przyjrzala sie oczami krotkowidza imieniu wydrapanemu na obrozy i zacmokala z pewna rozterka.
– Coraz gorzej z moim wzrokiem – powiedziala do mnie i usmiechnela sie z zaklopotaniem. Gdybym mogl, z niezmierna radoscia uzyczylbym troche swojego wysmienitego wzroku, dzieki ktoremu moglem dostrzegac wiele barw skladajacych sie na obraz jej twarzy, gleboki blekit jej starzejacych sie oczu, kolory migoczace dookola, nawet w splowialych meblach. Koniecznosc zatrzymania tego wszystkiego dla siebie wprawila mnie w stan frustracji. Nawet Rumbo nie byl w stanie pojac, jak bardzo jestem wyczulony na kolory.
Panna Birdle pogrzebala w torebce, wydobyla z niej okulary w cienkich oprawkach i nakladajac je na nos wymruczala: – O wiele lepiej. Patrzac przez okulary, wciaz mruzyla oczy, ale zdolala odczytac moje imie na podluznej blaszce.
– Fuks – powiedziala. – Fuks. Smieszne imie dla psa. I nie ma adresu. Niektorzy ludzie sa bardzo beztroscy, prawda? Jeszcze nigdy cie tu nie widzialam. Zastanawiam sie, skad sie wziales? Zaloze sie, ze uciekles od pana! Pozwolisz, ze przyjrze sie twoim lapkom… – Podniosla moja lape. – Tak, opuchniete. Przebyles dluga droge. Zle cie traktowano, co? Chudys jak grabie. Tak byc nie powinno.
Glod sprawial, ze zaczynalem sie troche niecierpliwic. Zaskomlalem ponownie, majac nadzieje, ze zrozumie te aluzje.
– Tak, tak. Wiem, czego ci potrzeba. Brzuszek jest pusty, prawda?
Szkoda, ze ludzie musza przemawiac do zwierzat jak do dzieci. Sklonny bylem jednak wszystko jej wybaczyc, nawet pogodzic sie ze znacznie gorszymi rzeczoma niz ta infantylna gadanina. Postukalem ogonem po dywanie w nadziei, ze potraktuje to jako twierdzaca odpowiedz.
– Oczywiscie – powiedziala. – Chodz, znajdziemy cos do zjedzenia.
Kuchenka byla malutka. W koszu na podlodze lezala Wiktoria pograzona gleboko we snie.
Wiktoria byla najwstretniejszym, najohydniejszym kotem, na jakiego trafilem w obydwu swoich wcieleniach. Stworzenia zwane kotami znane sa w swiecie zwierzecym ze swojej nieprzyzwoitosci, poniewaz sadza, ze sa czyms wyjatkowym i nie moga zadawac sie z byle holota. Ten potwor jednak moglby nawet wsrod nich byc wyjatkowym okazem nieznosnej pychy. Kocica wyprezyla sie jak drut, podnoszac do gory ogon i jezac futro. Prychnela na mnie z odraza.
„Spokojnie, kotku – powiedzialem nerwowo. – Jestem tu tylko gosciem”.
– Nic sie nie stalo, Wiktorio – rzekla panna Birdle, tez zaniepokojona. – Ten biedny psiak kona z glodu. Zamierzam mu tylko dac cos do jedzenia i wyprawic w dalsza droge.
Jednakze rozsadna argumentacja nie dociera do kotow. Wiktoria blyskawicznie wyskoczyla z kosza na zlew i czmychnela przez na wpol otwarte okno.
– Och, niech mnie – westchnela panna Birdle. – Zdenerwowales moja Wiktorie. – I z tymi slowami urocza damulka wymierzyla mi solidnego kopniaka w zebra.
Bylem tak wstrzasniety, ze sadzilem, iz przywidzialo mi sie to tylko. Bol w boku przekonal mnie jednak, ze to prawda.
– No, zobaczymy, co mozesz dostac – powiedziala z namyslem panna Birdle, przykladajac palec wskazujacy do kacika ust i zagladajac do szafki, ktora wlasnie otworzyla. Zachowywala sie, jak gdyby nic sie nie stalo i przez chwile zastanowilem sie, czy tak nie bylo w rzeczywistosci. Jednak lupanie w zebrach swiadczylo, ze, niestety, sie