Bob usmiechnal sie w ciemnosci.
– Co, tez wierzysz w duchy? Daj spokoj, Les.
– Mozesz sie smiac – powiedzial z oburzeniem Les – ale cos tu sie jednak nie zgadza. Widziales tego wariata, ktory rozwalil tamtych dwoch szczeniakow i ich starego? On jest calkiem stukniety. Obejrzalem go sobie w celi. Siedzial jak jakis pieprzony zombi. Nic nie robil, dopoki mu ktos nie kazal. Wiesz, to jest stary pedal.
– Cos ty?
– No, jest notowany. Robil to wiele razy.
– Jak wobec tego skombinowal bron? Nie ma mowy, zeby dostal pozwolenie, skad wiec ja wytrzasnal?
– To nie byla jego strzelba, nie? Nalezala do tego starego, ojca tych cholernych dzieciakow. Na tym polega caly wic. Ten pomyleniec – Burton – wlamal sie do domu i znalazl bron. Pewnie wiedzial, ze ja tam maja. Znalazl mnostwo nabojow i nawet przeladowal magazynek, zeby rozwalic starego, kiedy juz zalatwil chlopakow. Potem, jak powiedzial sierzant, sam chcial sie zastrzelic. Ale ta pieprzona lufa byla za dluga. Nie moglby nawet zrobic sobie nia przedzialka. Cholernie smieszne: usilowal rozwalic sobie glowe, a nie mogl nawet dosiegnac do czola.
– Tak, cholernie zabawne.
Bob czasami zastanawial sie, czy jego kolega nie czulby sie lepiej jako przestepca.
Przez chwile milczeli, znow zaczelo narastac uczucie niepokoju.
– Dobra – powiedzial nagle Bob, nachylajac sie, zeby wlaczyc silnik – przejedziemy sie.
– Poczekaj chwile.
Les podniosl reke i uwaznie spojrzal przez szybe samochodu.
– Co sie dzieje? – Bob staral sie zobaczyc to, na co patrzyl jego kolega.
– Tam – wskazal tezszy policjant i Bob zmarszczyl brwi z irytacji.
– Gdzie? Les… pokazujesz na te cala cholerna ulice.
– Nie, nic nie ma. Myslalem, ze cos rusza sie na chodniku, ale to tylko latarnie tak migoca.
– Chyba tak… nikogo nie widze, o tej porze wszyscy powinni byc juz w lozkach. Chodz, dla pewnosci przyjrzymy sie temu blizej.
Samochod policyjny wolno odjechal od kraweznika i cicho sunal ulica. Bob mignal swiatlami.
– Niech wszyscy wiedza, ze tu jestesmy – powiedzial. – Beda lepiej spali.
Trzy razy przejechali ulica tam i z powrotem, zanim Les znowu cos zauwazyl.
– Tam, Bob. Tam sie cos rusza – wskazal reka. Bob zahamowal lagodnie.
– Ale to dom, w ktorym wczoraj w nocy sie palilo – powiedzial.
– Co z tego? Czy nie mogl tam ktos wejsc? Ide sprawdzic.
Tegi policjant gramolil sie z samochodu, podczas gdy jego kolega nadawal krotka wiadomosc na posterunek. Siegnal jeszcze do srodka i szybkim ruchem wyjal latarke ze skrytki.
– Cholernie tam ciemno – mruknal.
Furtka byla otwarta, ale Les kopnal ja; czasami lubil w ten sposob ostrzec kogos, kto mogl czaic sie w mroku, i dac mu szanse ucieczki – spotkania z przestepcami nie nalezaly do najwiekszych przyjemnosci w jego zyciu. Zatrzymal sie na chwile, czekajac az Bob go dogoni, i skierowal na dom silny snop swiatla. Mimo ze front domu, oprocz wypalonych, ziejacych pustka okien, nie byl zniszczony, budynek sprawial wrazenie nie nadajacej sie do zamieszkania ruiny. Wiedzial, ze najbardziej ucierpial tyl, gdyz pozar zaczal sie w kuchni. Skierowal swiatlo latarki na drzwi sasiedniego domu. Pomyslal, ze jego mieszkancy mieli cholerne szczescie. Mogli takze pojsc z dymem.
– Widzisz cos, Les? – wzdrygnal sie na dzwiek glosu Boba, ktory cicho zaszedl go z tylu.
– Nie skradaj sie tak – wyszeptal. – Cholernie mnie przestraszyles.
Bob wyszczerzyl zeby w usmiechu.
– Przepraszam – powiedzial zadowolony z siebie.
– Wydawalo mi sie, ze widzialem, jak ktos wchodzil przez okno, kiedy bylismy jeszcze w samochodzie. Ale to mogl byc tylko cien, rzucony przez reflektory.
– Zobaczmy, jak juz tu jestesmy. Wciaz cholernie tu smierdzi, co nie? Czy obok nadal ktos mieszka?
Bob ruszyl w kierunku domu i Les musial sie pospieszyc, aby dotrzymac mu kroku.
– Mysle, ze tak. Ich dom nie zostal zniszczony. Bob zboczyl ze sciezki i przez niewielki ogrodek podszedl do wybitego okna na dole.
– Daj tu latarke, Les. Poswiec do srodka. Les zrobil to i obaj spojrzeli przez roztrzaskane okno na zniszczony pokoj.
– Ale bajzel – zauwazyl Les.
Bob nie zawracal sobie glowy odpowiedzia.
– Chodz, lepiej zajrzymy do srodka. Wrocili do otwartych drzwi wejsciowych i tezszy policjant poswiecil latarka wzdluz holu.
– Idz pierwszy, Les.
– Moze byc niebezpiecznie. Prawdopodobnie belki podlogi sa przepalone.
– Nie, tylko dywany zostaly zniszczone. Strazacy zdazyli przyjechac, zanim pozar objal te czesc domu. Chodz, wejdziemy.
Les wszedl do domu, delikatnie stawiajac stopy, jakby obawial sie, ze w kazdej chwili podloga moze sie pod nim zalamac. Byl juz w polowie korytarza, gdy wydarzylo sie cos dziwnego.
Szeroki, rozproszony snop swiatla latarki zaczal slabnac, jak gdyby wpadl w gesta chmure dymu. Tylko ze nie bylo ani klebiacych sie oblokow, ani odbitego szarego swiatla. Wygladalo to tak, jakby swiatlo napotkalo na swej drodze cos masywnego, cos, co pochlanialo caly jego blask. Cos mrocznego.
Bob gwaltownie zamrugal oczami. To musial byc wytwor jego wyobrazni. Cos sie do nich zblizalo, ale nie mialo ani ksztaltu, ani ciala. Wydawalo sie, ze wokol nich zamykaja sie mury. Nie, to musialy byc baterie – wyczerpaly sie i swiatlo stawalo sie coraz slabsze. Ale w dalszym ciagu z latarki padal dlugi, jasny promien, ktory jednak zanikal gdzies w dali.
Les cofal sie, zmuszajac takze Boba do odwrotu. Prawie jednoczesnie zawrocili waskim korytarzem w kierunku otwartych drzwi wejsciowych; gdy szli, swiatlo latarki slablo coraz bardziej, az w koncu jego zasieg nie przekraczal dwunastu stop. Nie wiedzac czemu, bali sie spojrzec w strone nadciagajacej ciemnosci, jakby obawiali sie, ze jesli to zrobia, stana sie bezbronni.
Gdy dotarli do drzwi, latarka znowu zaczela mocno swiecic, rozjasniajac mrok. Poczuli sie tak, jakby niebezpieczenstwo minelo i nagle opuscil ich strach.
– Co to bylo? – spytal Bob. Glos mu drzal, a nogi sie trzesly.
– Nie wiem. – Les opieral sie o framuge drzwi, obiema rekami trzymajac latarke, aby skontrolowac drzacy snop swiatla. – Nie moglem nic zrobic. To bylo tak, jakby cholernie wielka, czarna sciana napierala na nas. Cos ci powiem – nie zamierzam tam wracac. Wezwijmy posilki.
– Dobra. I co im powiemy? Ze scigal nas cien?
Nagly krzyk sprawil, ze obaj az podskoczyli. Les upuscil latarke, ktora z brzekiem upadla na schody i natychmiast zgasla.
– O Boze, co to bylo? – krzyknal tegi policjant, czujac, ze nogi uginaja sie pod nim.
Wrzask powtorzyl sie i tym razem obaj mieli pewnosc, ze nie byl to glos czlowieka.
– Dochodzi z sasiedniego domu – lamiacym sie glosem powiedzial Bob. – Chodzmy.
Przebiegl pedem maly ogrodek i przeskoczyl niski plot, oddzielajacy dwie posiadlosci. Les rzucil sie za nim. Gdy zrownal sie z nim, Bob walil juz w drzwi. Ze srodka dochodzilo przerazliwe, pelne smiertelnej udreki wycie, po chwili kolejny straszliwy wrzask przeszyl ich dreszczem grozy.
– Wywaz drzwi, Bob! Wywaz drzwi!
Les odsunal sie i podnoszac wysoko noge uderzyl w zamek. W niewielkiej matowej szybce, umieszczonej nad skrzynka na listy, pojawilo sie swiatlo, obaj mezczyzni zdziwieni cofneli sie. Do ich uszu dobiegl slaby, warczacy dzwiek.
Bob podniosl glowe i uchylil klapke skrzynki na listy. Nagle zesztywnial i Les ujrzal jego rozszerzajace sie ze strachu oczy, oswietlone padajacym ze skrzynki blaskiem.
– Co jest, Bob? Co sie tam dzieje?
Nie uzyskawszy odpowiedzi, odsunal kolege. Pochylil sie i spojrzal w prostokatny otwor. Jego palce puscily klapke, jak gdyby wlasne cialo buntowalo sie przeciwko temu widokowi, nie pozwalajac oczom nic wiecej zobaczyc.