czlowiekowi zyje sie trudno, chlodno i glodno, gdzie tak bardzo daje sie odczuc jego osamotnienie, charakterystyczne dla dawnych czasow ludzkiego nierozumu.
Widziany w muzeum, w glebi przejrzystego, ochronnego pancerza, odnowiony i naswietlony niewidzialnymi promieniami, obraz ten wydawal sie Darowi Wiatrowi oknem otwartym na daleka przeszlosc.
Dar Wiatr bez slowa spojrzal na Vede. Mloda kobieta trzymala reke na poreczy srubowca. Myslala o czyms w skupieniu, patrzac na chylace sie pod wiatrem trawy. Stoklosy kolysaly sie szerokimi, srebrnymi falami. Wolno plynela ponad stepem okragla platforma srubowca. Zrywaly sie upalne podmuchy, rozwiewaly wlosy i suknie Vedy, dyszaly skwarem w oczy Dara Wiatra. Ale automatyczny przyrzad wyrownujacy dzialal szybciej niz mysl i latajaca platforma tylko drgala i cokolwiek sie chwiala.
Dar Wiatr pochylil sie nad ramka kursografu. Pasemko mapy przesuwalo sie szybko, odbijalo ich wlasny ruch — mozna bylo pomyslec, ze chyba wysuneli sie nieco za daleko na polnoc. Od dawna przekroczyli szescdziesiaty rownoleznik, przelecieli nad miejscem, gdzie Ob laczy sie z Irtyszem, i zblizali sie do wzniesien zwanych Syberyjskimi Zwaliskami.
W ciagu czterech miesiecy prac wykopaliskowych, prowadzonych na starozytnych kurhanach altajskiego podgorza, badacze zdazyli sie juz przyzwyczaic do goracych stepow. W czasach, ku ktorym sie cofneli, tylko nieliczne gromadki uzbrojonych jezdzcow z rzadka przemierzaly te bezkresne pustkowia.
Veda odwrocila sie i w milczeniu wskazala reka w przod. Tam,» w strugach nagrzanego powietrza, plywala jakby ciemna wyspa oderwana od podloza. Po kilku minutach srubowiec zblizyl sie do niewielkiego wzgorka, prawdopodobnie haldy dawnej sztolni. Nic nie pozostalo z urzadzen starej kopalni, jedynie ten wzgorek zarosly krzewami dzikiej wisni.
Latajaca platforma gwaltownie sie przechylila.
Dar Wiatr przytrzymal Vede i skoczyl z nia na podniesiony brzeg (platforemki. Srubowiec wyrownal lot na drobna czastke sekundy po to, by natychmiast runac na plask w dol. Zadzialaly amortyzatory i odrzut cisnal Vede i Dara Wiatra na zbocze pagorka, wprost w gestwe kolczastych zarosli. Po chwilowym milczeniu wsrod stepowej ciszy zabrzmial niski, gardlowy smiech Vedy. Dar Wiatr wyobrazil sobie wlasna podrapana twarz i zawtorowal Vedzie cieszac sie, ze nic jej sie nie stalo i ze wypadek skonczyl sie szczesliwie.
— Nic dziwnego, ze loty srubowcem wyzej niz na osiem metrow sa zakazane — powiedziala Veda Kong. — Teraz rozumiem…
— Jak tylko sie cos zepsuje, aparat momentalnie spada, a wtedy jedyna nadzieja w amortyzatorach. Trudna rada, taka jest cena lekkosci i malych rozmiarow. Byc moze bedziemy musieli ponosic koszty wszystkich pomyslnych lotow — dodal Dar Wiatr z udana obojetnoscia.
— Mianowicie? — Veda spowazniala.
— Przyrzady statyczne funkcjonuja bez zarzutu, stad wniosek, ze mechanizm aparatu jest bardzo skomplikowany. Lekam sie, ze aby sie w nim rozeznac, bede potrzebowal wiele czasu. Musimy sie stad wydostac sposobem stosowanym przez naszych przodkow…
Veda z figlarnym blyskiem w oczach wyciagnela reke. Dar Wiatr pomogl mlodej kobiecie podniesc sie z ziemi. Poszli do lezacego bezradnie srubowca, posmarowali zadrapania gojacym roztworem i skleili rozdarcia ubran. Veda polozyla sie w cieniu krzaka, a Dar Wiatr zaczal badac przyczyny awarii. Jak przypuszczal, cos sie stalo z automatycznym wyrownywaczem, ktorego urzadzenie blokujace wylaczylo silnik. Ledwie uniosl pokrywe przyrzadu, zrozumial, ze z remontem sobie nie poradzi — zbyt dlugo nalezaloby badac skomplikowane sprawy elektroniki. Z lekkim westchnieniem wyprostowal zmeczone plecy i katem oka spojrzal na krzak, w ktorego cieniu ufnie spoczywala Veda. Jak okiem siegnac, nie widac bylo w stepie ludzkiego osiedla; dwa wielkie drapiezne ptaki z wolna krazyly ponad falujaca, niebieskawa mgla…
Posluszny dotad aparat lezal na suchej ziemi jak martwa istota.
Dziwne uczucie samotnosci i oderwania od reszty swiata owladnelo Darem Wiatrem.
A przeciez nie lekal sie niczego. Niech wreszcie nadejdzie noc, wtedy zasieg widzialnosci nie uzbrojonego oka bedzie wiekszy; na pewno oboje dostrzega jakies swiatla i zorientuja sie, w ktorym trzeba pojsc kierunku. Wybrali sie w podroz bez radiotelefonu, bez latarek i jedzenia.
„Niegdys w stepie mozna bylo zginac, jesli sie nie mialo z soba duzych zapasow zywnosci i wody!” — myslal byly kierownik stacji kosmicznych oslaniajac oczy od jaskrawego swiatla slonecznego. Zauwazyl troche cienia obok krzaka, przy ktorym lezala Veda, i wyciagnal sie beztrosko na ziemi, z lekka klujacej suchymi badylami. Cichy szelest traw i upal z wolna macily swiadomosc; mysli plynely leniwie, wolno, jeden za drugim przesuwaly sie w pamieci obrazy dawno minionych czasow, dlugim rzedem wedrowaly starozytne narody, plemiona, pojedynczy ludzie… Jak gdyby z przeszlosci wyplywala ogromna rzeka zdarzen, twarzy i strojow.
— Wietrze! — doslyszal poprzez drzemke ukochany glos.
Ocknal sie i usiadl.
Czerwona kula slonca dotykala juz sciemnialej smugi horyzontu, w zamarlym stepie nie czulo sie najmniejszego powiewu.
— Panie moj, Wietrze! — Veda zlozyla mu gleboki uklon nasladujac obyczaj dawnych kobiet azjatyckich. — Czy nie raczy sie pan obudzic i przypomniec sobie o moim istnieniu?
Dar Wiatr wykonal kilka gimnastycznych ruchow i momentalnie pozbyl sie resztek snu. Veda zgodzila sie na jego propozycje doczekania nocy. Gdy zmrok zapadal, rozmawiali o niedawnej pracy. Dar zauwazyl, ze Veda drzy. Rece miala zupelnie zimne. Lekka sukienka nie chronila od chlodu panujacego w tych polnocnych okolicach.
Letnia noc na szescdziesiatym rownolezniku byla jasna, totez bez trudu udalo sie im zebrac duzy stos chrustu. Wystrzelil cicho ladunek, wyjety z poteznego akumulatora srubowca, i wkrotce jaskrawy plomien ogniska zgescil ciemnosc wokolo, darzac ich swym odwiecznym cieplem.
Skulona Veda znow rozkwitla jak kwiat pod dzialaniem slonecznych promieni i oboje wpadli w jakas hipnotyczna zadume. W ciagu setek tysiecy lat ogien byl podstawa bytu czlowieka i jego wielka zdobycza. Do dzis dnia przetrwalo w duszy to poczucie bezpieczenstwa i przytulnosci, jakie sie rodzi przy ognisku, gdy wokolo panuje ciemnosc i zimno.
— Czy pania cos gnebi? — przerwal milczenie Dar Wiatr.
— Przypomniala mi sie ta mloda kobieta z chustka… — odrzekla cicho Veda, wpatrzona w zlote iskry strzelajace z ogniska.
Dar Wiatr zrozumial. Prace wykopaliskowe ukonczono na stepach altajskich w przeddzien startu. Otwarto wielki kurhan scytyjski. Wewnatrz zachowanej skrzyni miescily sie szkielety starego wodza, koni i niewolnikow. Sedziwy wodz lezal zbrojny w miecz, tarcze i pancerz, a u jego stop odnaleziono skurczony szkielet mlodziutkiej kobiety. Do jej czaszki przylegala scisle jedwabna chusta, w jaka niegdys kobiety owijaly szczelnie twarze. Mimo wszelkich usilowan nie udalo sie zachowac chusty, natomiast w ciagu kilku minut, zanim sie rozsypala w drobniutki pyl, odtworzono odbite przed tysiacami lat na tkaninie rysy przepieknej twarzy. Ale chusta zdradzila jeden straszliwy szczegol: odbicie oczu, ktore niemal wyszly z orbit — nieszczesna kobieta zostala uduszona za pomoca tej wlasnie chusty. Cisnieto ja do grobu meza, by mu towarzyszyla na nieznanych szlakach swiata zmarlych. Miala nie wiecej jak dziewietnascie lat, gdy wodz, co najmniej siedemdziesiecioletni mezczyzna, byl w wieku na owe czasy sedziwym.
Darowi Wiatrowi z kolei przypomniala sie dyskusja przeprowadzona przez mlodych uczestnikow wyprawy w zwiazku z dokonanym odkryciem. Czy kobieta wybrala smierc dobrowolnie, czy pod przymusem? Po co? W imie czego? Jezeli powodem byla milosc, to jakze mozna bylo ja zabijac? Czyz nie powinna byla zyc przez pamiec dla tego, ktory porzucil swiat zywych?
Wtedy wlasnie zabrala glos Veda Kong. Dlugo wpatrywala sie plonacymi oczyma w ciemny stozek kurhanu, starajac sie mysla przeniknac nawarstwienie minionych lat.
— Trzeba rozumiec tamte czasy. Starodawne stepy byly nie do zdobycia dla ludzi, ktorzy rozporzadzali jedynie konmi, wielbladami czy wolami. Na gigantycznych przestrzeniach zyly w nieustannej zwadzie grupy koczownikow-hodowcow. W ciagu pokolen nagromadzilo sie duzo zlosci i krzywd; kazdy przybysz byl wrogiem, kazde plemie — obiektem napasci, obiecujacym niewolnikow i bydlo. Taki ustroj spoleczny dawal z jednej strony wieksza, nie znana nam, swobode jednostce, a z drugiej — tolerowal nieprawdopodobne ubostwo form obcowania ludzi z soba i zakladal waski zakres ich zamierzen. Jezeli jakies plemie skladalo sie z niewielkiej liczby ludzi utrzymujacych sie z myslistwa i uprawiania ziemi, to ci wolni koczownicy zyli w nieustannym strachu przed napascia sasiadow, ktorzy mogli ich wziac w niewole lub zniszczyc. Ale jesli kraj mial dobre warunki geograficzne i duzo ludnosci, tak ze mogl stworzyc znaczna sile zbrojna, ludzie takze placili drogo za obrone przed napascia sasiadow: w takich silnych panstwach zawsze sie rozwijal despotyzm. Tak bylo w starozytnym Egipcie, w Asyrii i