Afrykanczyk jak zwykle kroczyl miarowo i bezszelestnie. Dar Wiatr zauwazyl, ze policzki Czary zaplonely goracym rumiencem, jak gdyby cieplo sloneczne, nasycajace jej cialo, wystapilo nagle przez opalona skore. Mven Mas uklonil sie obojetnie.
— Przyprowadze Rena Boza. Siedzi tam, na kamieniu.
— Chodzmy do niego — zaproponowala Veda — i na spotkanie Miiko. Poleciala po aparaty. Czaro Nandi, pani z nami? Dziewczyna potrzasnela glowa.
— Idzie moj pan i wladca. Slonce nisko i niebawem zacznie sie praca.
— Czy to trudno pozowac? — spytala Veda. — Ja bym nie mogla. Prawdziwe bohaterstwo!
— Ja takze myslalam, ze nie potrafie. Ale kogo porwie idea artysty, wtedy mu sie zdaje, ze sam bierze udzial w procesie tworczym…
— Czaro, pani jest skarbem dla artysty!
— I to jakim! — przerwal Vedzie donosny bas. — A zebyscie wiedzieli, jak znalazlem ten skarb! Nieprawdopodobna historia! — Malarz Kart San potrzasnal wzniesiona potezna piescia. Jego jasne wlosy byly zmierzwione, osmagana wiatrem twarz zaczerwieniona.
— Prosze nas odprowadzic i opowiedziec — poprosila Veda Kong.
— Kiepski ze mnie narrator. Ale to i tak jest ciekawe. Interesuje mnie rekonstrukcja roznych typow rasowych istniejacych w starozytnosci, az do samej ERS. Po sukcesie mego obrazu „Cora Gondvany” zapalilem sie do odtworzenia typu innej rasy. Piekno ciala ludzkiego to najlepszy jej sprawdzian, to wykwit zycia calych pokolen. Kazda rasa w starozytnosci posiadala odrebne cechy, wlasny kanon piekna, ktory sie urabial jeszcze w warunkach pierwotnej egzystencji. Tak rozumujemy my, artysci, ktorych uwaza sie za pozostajacych w tyle w stosunku do szczytowych osiagniec kultury. Zawsze panowal taki poglad. Prawdopodobnie juz w epoce kamienia lupanego… Ale mowie nie o tym, o czym trzeba… Wpadlem na pomysl obrazu „Cora Tetydy”, inaczej „Cora Morza Srodziemnego”. Zauwazylem, ze w mitach antycznej Grecji, Krety, Babilonu, Ameryki i Polinezji bogowie wychodzili z morza. Coz moze byc piekniejszego nad hellenski mit o Afrodycie, bogini milosci i piekna starozytnych Grekow! Aphrodite Anadiomene — zrodzona z piany morskiej, zaplodnionej przez swiatlo gwiazd. Jaki narod zdobyl sie na bardziej poetyczny pomysl!…
— Ze swiatla gwiazd i piany morskiej — Veda Kong doslyszala szept Czary i spojrzala ukradkiem na dziewczyne.
Twardy, jakby wy rzezbiony w drzewie lub w kamieniu profil Czary swiadczyl o kanonie piekna u pradawnych ludow. Malenki, prosty, nieco zaokraglony nosek, lekko cofniete czolo, mocno zarysowany podbrodek, a zwlaszcza znaczny odstep miedzy nosem a uchem byly charakterystyczne dla narodow antycznego Srodziemnomorza.
Veda niepostrzezenie obejrzala ja od stop do glow i pomyslala, ze wszystkiego w niej bylo troche „nazbyt”. Miala zbyt gladka skore, zbyt szerokie biodra… I trzymala sie zbyt prosto, przez co jej twarde piersi zarysowywaly sie zbyt ostro. Byc moze, artysci cenia taka sile wyrazu modela.
Droge, ktora kroczylo cale towarzystwo, zagrodzil zwal kamieni i Veda musiala zmienic dopiero co wydany sad. Czara Nandi z niezwykla lekkoscia przeskakiwala z kamienia na kamien, wykonujac taneczne ruchy.
„W jej zylach plynie zapewne indyjska krew — pomyslala Veda. — Zapytam ja o to pozniej…”
— Aby stworzyc „Core Tetydy” — kontynuowal artysta — musialem sie zblizyc do morza, zwiazac sie z nim duchowo. Przeciez moja Kretenka powinna rowniez wyjsc z morza, ale tak, by to bylo jasne dla kazdego. Kiedy zabieralem sie do malowania „Cory Gondyany”, przepracowalem trzy lata na stacji lesnej w Afryce Rownikowej. Po ukonczeniu obrazu zaciagnalem sie jako mechanik na slizgowiec kursujacy po Atlantyku. Dostarczalismy poczte wszystkim rybnym, bialkowym i solnym zakladom, ktore plywaja na ogromnych metalowych tratwach. Pewnego razu prowadzilem swoj statek na Atlantyku Centralnym, na zachod od Azorow, gdzie sie lacza dwa przeciwne prady. Fale tam sa zawsze wysokie i naplywaja rzedami. Moj stateczek to podskakiwal ku niskim chmurom, to sie zapadal. Sruba wydawala przerazliwy swist. Stalem na wysokim mostku obok sternika. I nagle — nigdy tego nie zapomne!… Prosze sobie wyobrazic wysoka fale, wyzsza od wszystkich innych, biegnaca nam naprzeciw. Na jej grzbiecie, tuz pod niskimi chmurami o perloworozowej barwie, stala dziewczyna, opalona na czerwony braz… Fala toczyla sie bezglosnie, a ona przelatywala dumna, harda w swej samotnosci wsrod nieobjetego oceanu. Moj stateczek podskoczyl w gore i przemknelismy obok dziewczyny. Dziewczyna machala ku nam reka na znak pozdrowienia. Wtedy dopiero spostrzeglem, ze stala na desce z zainstalowanym motorem, ktorym kierowala za pomoca nog.
— Wiem — odezwal sie Dar Wiatr — uzywa sie jej do przejazdzek na falach.
— Najbardziej wstrzasajace bylo dla mnie to, ze dokola w promieniu setek mil panowala pustka: ocean, niskie chmury, zapadajacy zmrok, a tu raptem dziewczyna mknaca na fali. Ta dziewczyna…
— Byla Czara Nandi — dopowiedziala Evda Nal. — Zrozumiale. Ale skad sie tam wziela?
— Bynajmniej nie z piany i nie z gwiazd! — wybuchnela nagle dzwiecznym smiechem Czara. — Po prostu zeglowalam na tratwie przetworni bialkowej. Stalismy wtedy na skraju sargasow”, gdzie byla hodowla chlorelli. Pracowalam tam wowczas jako biolog.
— Niech bedzie i tak — zgodzil sie Kart San. — Ale od tamtej chwili stala sie pani dla mnie cora Morza Srodziemnego, ktora sie wynurzyla z pian po to, aby sie stac moja modelka. Czekalem na pania caly rok.
— Mozna pana odwiedzic i zobaczyc obraz? — spytala Veda.
— Prosze bardzo, byle nie w czasie godzin pracy. Najlepiej wieczorem. Pracuje bardzo powoli i nie znosze w czasie pracy niczyjej obecnosci.
— Pan maluje farbami?
— Nasza praca zmienila sie bardzo malo w ciagu tysiacleci. Prawa optyki i oko ludzkie pozostaly takie same. Zaostrzyla sie jedynie percepcja niektorych odcieni, wynaleziono nowe farby chromokatoptryczne” o wewnetrznym refleksie w warstwach i nowy sposob tonowania barw. Na ogol jednak malarze od niepamietnych czasow pracowali tak, jak ja dzis. Nawet to i owo robili lepiej… Mieli wiare i cierpliwosc, my zas stalismy sie zbyt gwaltowni i niepewni swego. W sztuce dyspozycje tworcze rodza sie raczej z naiwnego zachwytu. Znow odbieglem od tematu! No, na mnie, na nas, czas. Chodzmy, Czaro.
Wszyscy zatrzymali sie patrzac za odchodzacym artysta i jego modelka.
— Wiem teraz, kto to taki. Widzialam „Core Gondyany” — rzekla Veda.
— Ja takze — odezwali sie jednoczesnie Evda Nal i Mven Mas.
— Gondvana to kraj Gondow w Indiach? — spytal Dar Wiatr.
— Nie. To nazwa ogolna poludniowych kontynentow. Innymi slowy, kraj starozytnej rasy czarnej.
— I jakaz jest ta „cora czarnych”?
— Obraz jest prosty: na tle stepowego plaskowzgorza, w promieniach oslepiajacego slonca, na skraju pelnego grozy lasu tropikalnego widac idaca dziewczyne. Polowa jej twarzy i lsniacego, jakby z metalu odlanego ciala jasnieje w plonacym swietle, a druga polowa jest pograzona w przejrzystym, ale glebokim polcieniu. Dokola smuklej szyi ma sznur bialych zwierzecych zebow, krotkie wlosy zebrane u gory w wezel i ozdobione wiazka czerwonych kwiatow. Prawa reka uniesiona nad glowa dziewczyna odsuwa z drogi galaz drzewa, a lewa odpycha od kolana kolczasta lodyge. W ruchu ciala, w swobodnym westchnieniu, w szerokim zamachu reki czuje sie beztroske mlodosci, ktora sie stapia z przyroda w wiecznie zmienny potok zycia. To zjednoczenie odczuwa sie jako wiedze, Jako instynktowne poznanie swiata… W ciemnych oczach utkwionych w dal, gdzies w ledwie rysujace sie kontury gor, widoczna trwoga, oczekiwanie wielkich prob w nowym, dopiero co odkrytym swiecie.
Evda Nal zamilkla.
— Ale w czym sie wyrazalo to wszystko, co chcial odtworzyc Kart San? — spytala Veda Kong. — Moze w sciagnieciu waskich brwi, w pochyleniu glowy i bezbronnosci odslonietego karku. Zastanawiajacy jest zwlaszcza wyraz oczu, w ktorych przebija tajemniczosc przyrody, poczucie beztroskiej, jakby roztanczonej sily i jednoczesnie trwoznej wiedzy.
— Szkoda, ze nie widzialem tego obrazu — westchnal Dar Wiatr. — Bede musial pojechac do Palacu Historii. Widze barwy, ale trudno mi wyobrazic sobie poze dziewczyny.
— Poze? — Evda Nal zatrzymala sie. — Oto ma pan „Core Gondvany”… — zrzucila z ramion recznik, uniosla wysoko ugieta prawa reke, przechylila sie w tyl, zwrocona nieco w strone Dara Wiatra. Dluga noge lekko uniosla, stawiajac maly krok, i zastygla w bezruchu. Jej gietkie cialo jak gdyby rozkwitlo.
Wszyscy patrzyli na nia z zachwytem.
— Evdo, nigdy bym nie przypuszczal!… — zawolal Dar Wiatr. — Pani jest niebezpieczna jak na pol obnazone ostrze sztyletu.
— Wietrze, znow niezreczne komplementy! — zasmiala sie Veda. — Czemu „na pol”, a nie „zupelnie”?