stop schodow prowadzacych do pokojow goscinnych na pietrze.
Przez chwile przezywal to, co zapewne przed nim przezyl pan Quarendon. Mial w glowie zupelna pustke. Jeszcze raz powoli odczytal kartke. Pierwsza czesc dwuwiersza nie zawierala pytania i wydawala sie jedynie potrzebna do stworzenia klimatu. I rymu, oczywiscie.
Lordem?… Co to moglo znaczyc? Lordowie sypiaja tam, gdzie sypiaja… Czasem drzemia w Izbie Lordow… Ale to takze nie mialo sensu.
Spojrzal na zegarek. Minela minuta. Ale przeciez to musialo cos znaczyc? I nie moglo byc niezwykle skomplikowane… Frank powiedzial, ze zagadka nie jest trudna, ale trzeba kojarzyc pozornie niepowiazane rzeczy. “Usnac, gdybys…”
Joe nagle usmiechnal sie i ruszyl po schodach w gore. Mysl byla niemal absurdalna, ale musial ja sprawdzic.
Znalazl sie na korytarzu i szybko ruszyl w lewo.
– Umrzesz! – szept zdawal sie dobiegac z wszystkich stron na raz. – Ach, biedaku! – i rozpaczliwe westchnienie.
Gdzie oni maja ukryte te glosniki? – pomyslal i natychmiast odrzucil te mysl. Nic go w tej chwili nie powinno bylo rozpraszac. Po to byly te glosy.
Minal pierwsze drzwi: ALEXANDRA WARDELL… drugie: JORDAN KEDGE… podszedl do trzecich, spojrzal na karte z nazwiskiem i odetchnal. LORD FREDERICK REDLAND.
A po obu stronach, nieco ponizej liter widnialy na karcie dwa male, niemal dziecinne rysuneczki: konik i korona.
Oczywiscie, gdybym byl lordem chcialbym spac tam, gdzie spi lord, a wiec w sypialni Fredericka Redlanda! Boze, jakie to bylo proste!
Kon i korona?… Przymknal oczy. Cos wolalo od pierwszej sekundy tuz pod powierzchnia swiadomosci, ze to takze jest proste, bardzo proste… i znane! Ze spotkal sie z tym dzisiaj… Ale gdzie, gdzie?
Odetchnal i ruszyl wolno korytarzem. Nagle przystanal i zawrocil. Minal drzwi Redlanda i zatrzymal sie. Sztych. Na pobojowisku posrod splatanych cial ludzi i koni, czlowiek z uniesionym mieczem w dloni:
KROL RYSZARD III
–
Uniosl dolna krawedz ramy i potrzasnal lekko obrazem, jak gdyby oczekujac, ze cos spod niego wyleci. Zajrzal od spodu. Nie, na scianie nie bylo niczego… procz pajeczyny.
Moze to nie ten kon i nie ten krol? Na sztychu nie ma korony, a tylko dlugie, rozwiane, zmierzwione w boju wlosy. Co to? Na szkle oslaniajacym sztych, tuz u zbiegu z dolna krawedzia ramy, waski, dlugi pasek papieru:
Zegarek. Trzy i pol minuty. Minelo tylko trzy i pol minuty, a wydawalo sie, ze wiecej. Chwila chaosu.
Skinal glowa. Tak, to nie bylo trudne, a w kazdym razie nie bedzie trudne, jezeli ma slusznosc.
Ruszyl korytarzem, znow minal drzwi lorda Redlanda i skrecil w lewo. Cztery i pol minuty.
Otworzyl drzwi wielkiej komnaty i wszedl nie zamykajac ich za soba. Znowu przerazajacy krzyk, gdzies wysoko, chrobot i ogluszajacy trzask. Ciche slowa:
I dziki chichot, nagle urwany skowytem. Cisza.
Joe wzdrygnal sie. Potrzasnal glowa i podszedl do gotyckiej skrzyni. Stanawszy przed nia, spojrzal na jedna zbroje, pozniej na| druga. Pozniej przyjrzal sie im raz jeszcze.
Jedna ze zbroi miala opuszczona przylbice, druga – uniesiona. W glebi ziala ciemna czelusc.
Alex podszedl i wsunal reke w pusty otwor. Nic. Cofnal sie i przyjrzal drugiej. Ostroznie uniosl przylbice, chwytajac za jej dolna krawedz. Ciemny otwor, a W nim…
Karta na krotkiej wstazeczce, ktora uniosla sie z glebi, uczepiona do gornej krawedzi przylbicy:
(Skoro znalazles te slowa, opusc przylbice i ukryj mnie).
Joe szybko przebiegl raz jeszcze oczyma po kartce, wsunal ja w glab otworu zbroi i wolno opuscil przylbice. Karta zniknela.
Zegarek. Szesc minut. Jeszcze dziewiec. Rozejrzal sie. “Gdy trzech spojrzy w jedna strone…” Trzech? Zbroje byly tylko dwie… Patrzyly w tym samym kierunku, na przeciwlegla sciane. A gdzie trzecia?…
Rozejrzal sie. Za oknami komnaty wycie wichru uroslo, a grzmot fal wydawal sie glosniejszy. Trzech?
Rozesmial sie polglosem, ale zaraz zmarszczyl brwi.
– Ja jestem trzeci! – powiedzial glosno.
Stanal przed gotycka skrzynia zwrocony w tym samym kierunku, co zbroje. Przed soba mial przeciwlegla sciane komnaty. Po prawej, na scianie, stara splywajaca ku ziemi makata, dalej, posrodku, polki z ksiegami, na lewo wielki kominek.
Nie, cokolwiek bylo tym “upragnionym” nie moglo byc ukryte w zadnej z ksiag. Bylo ich tu ponad sto. Decydowaloby tylko szczescie, a gdyby ktos go nie mial, kilka minut nie mogloby wystarczyc…
Podszedl do kominka. Odwrocil sie. Zbroje zdawaly sie spogladac ku niemu. Pochylil sie i zajrzal, swiatlo lamp padalo w glab. Pochylil sie jeszcze nizej i przyjrzal misternie ulozonym szczapom drzewa, pozniej przeniosl spojrzenie na unoszacy sie w powietrzu, czarny, zelazny garnek.
Powoli wyciagnal reke i wsunal ja do garnka. Nie siegnal dna, wiec zblizyl sie jeszcze bardziej. Dotknal czegos palcami. Kawalek zelaza. Klucz i gruba karta. Polaczone drucikiem.
Wyciagnal dlon trzymajac dwoma palcami krawedz karty.
(Powracajac, wloz mnie wraz z kluczem tam skad nas wziales!)
Trzymajac w rece klucz i kartke zawrocil i ponownie stanal przed skrzynia, zwrocony ku przeciwleglej scianie. Portret? Polki z ksiegami? Tajne przejscie? Ale nie siegaly ziemi…
Ruszyl ku makacie pod oknem. Nie byla szeroka i dostrzegl, ze u gory ma przyszyte w rownych odstepach male, drewniane pierscienie, wiszace na gwozdziach wbitych w sciane.
Trzymajac w prawej rece klucz z uczepiona kartka, Joe lewa dotknal powierzchni makaty.
Ustapila lekko. Za nia znajdowala sie proznia. Nie byla przybita, a jedynie obciazona u dolu czyms ciezkim, wszytym w material, olowianymi albo zelaznymi kulkami. Dlatego byla tak naprezona i mogla maskowac to, co sie za nia znajdowalo.
Spojrzal na zegarek. Osiem minut.
Ostroznie uchylil makate. Poddala sie. Za nia byly waskie drzwi z poczernialego od starosci debu.
Alex wsunal w zamek klucz, ktory obrocil sie niespodziewanie latwo i niemal bezglosnie. Nacisnal klamke i wszedl.