Jej drobne dlonie z pewnym wysilkiem rozerwaly pieczec. Czytala przez chwile, a pozniej skinela glowa, jak gdyby potakujac niewypowiedzianej mysli.
– Start! – powiedzial Frank Tyler, znacznie ciszej niz wowczas, gdy wypuszczal jej poprzednikow. Amanda podeszla do drzwi, otworzyla je i zamknela za wychodzaca.
– Ciekawe… – powiedzial pan Quarendon. Mialem przez chwile wrazenie, ze ona odgadnie wszystko bez najmniejszych problemow… jak gdyby rzeczywiscie byla nie z tego swiata, albo miala zupelny kontakt z tamtym… Nie widzi sie prawie takich absolutnie spokojnych i pogodnych twarzy.
– Kto jeszcze zostal? – zapytal Kedge i przesunal oczyma po obecnych – Rzeczywiscie! Juz tylko jedna osoba! Pan, panie doktorze!
Harcroft skinal glowa.
– Wiem o tym. Powinienem sie moze nieco skupic? – probowal sie usmiechnac, ale spowaznial.
Dorothy Ormsby mrugnela ku Alexowi. Odpowiedzial unoszac na ulamek sekundy reke znad talerza. Oczywiscie Dorothy wylapywala takie malutkie spiecia: lekarz, nieco zagubiony pomiedzy ludzmi zwiazanymi w rozmaity sposob ze zbrodnia, marzacy moze w duchu, zeby nie okazac sie gorszym niz oni i pragnacy dotrzec tam, gdzie dotarlo ich tylko kilkoro.
Mijaly minuty. Joe zjadl szybko i wraz z Parkerem ruszyl ku miejscu gdzie stal ekspres z kawa. Byl troche znuzony. Wstal dzis o wiele wczesniej niz zwykle…
Usiadl z kawa pod oknem starajac sie usunac z mysli obraz, ktory ciagle powracal: zloto-purpurowa kapa, a na niej…
Czas mijal. Drzwi otworzyly sie i jak gdyby zawahaly, gdyz pani Wardell nadal trzymala klamke. Zrobila krok ku przodowi, rozejrzala sie niewidzacym spojrzeniem, a pozniej powiedziala cicho i wyraznie:
– Bog sie zlitowal nad toba, Ewo…
I osunela sie na dywan pokrywajacy kamienna posadzke.
XVIII Oczy miala szeroko otwarte…
Ruszyli ku niej wszyscy, ale doktor Harcroft pierwszy ukleknal przy lezacej, dajac innym znak uniesiona reka, aby nie zblizali sie. Ujal bezwladna dlon i przez chwile wyczuwal tetno, a pozniej przylozyl ucho do szarej, gladkiej sukni starej damy, na wysokosci serca. Wszyscy wstrzymali oddech.
– Boze – szepnela Amanda. – Zeby tylko nic sie jej nie stalo!
– Zemdlala – Harcroft rozejrzal sie szybko. – Prosze ja przeniesc na sofe, tam w rogu, i podlozyc jej cos pod glowe, zeby pozostawala w pozycji pol siedzacej. Na szczescie, mam z soba moja walizeczke. Damy jej zastrzyk efedryny i wszystko bedzie w porzadku, jak sadze… – Mimo pogodnego tonu, w jakim wypowiedzial te slowa, Joe uslyszal lekkie wahanie w jego glosie. Harcroft ruszyl szybko ku drzwiom i zamknal je za soba. Stojacy nieruchomo ludzie, ozyli. Alex i Parker uniesli lekkie, bezwladne cialo i ostroznie polozyli je na kanapie. Parker rozejrzal sie, pozniej zdjal wieczorowy zakiet, zwinal go i unioslszy glowe lezacej, wsunal go pod nia. Pani Wardell miala zamkniete oczy i nieco rozchylone usta. Joe dostrzegl, ze jej szara, przybrana delikatna, biala koronka suknia unosi sie lekko i opada. Oddychala rowno.
– Pochwalilam pana wspaniala inscenizacje… – powiedziala cicho Dorothy Ormsby, zwracajac sie do stojacego obok Tylera – ale zdaje sie, ze byla zanadto realistyczna! Musiala sie przerazic, biedactwo, i…
Nie dokonczyla, bo wszedl Harcrtoft, otwierajac swoja czarna walizeczke, zanim jeszcze przykleknal przy lezacej. Wyjal strzykawke, wciagnal przezroczysty plyn i zwrocil sie ku stojacej najblizej Amandzie Judd.
– Moze pani laskawie uniesie lewy rekaw sukni tak, zeby obnazyc ramie.
Amanda poslusznie wykonala jego polecenie. Pozostali cofneli sie nieco, jak gdyby nie chcac okazywac nadmiernej ciekawosci. Harcroft wbil lekko igle. Pani Wardell nie drgnela. Naciskal powoli, pozniej naglym ruchem usunal igle.
– Prosze nie puszczac rekawa… – powiedzial do Amandy. Siegnal do walizeczki, wyjal z niklowanego malego pudelka klebek waty, otworzyl niewielka buteleczke, przytknal do niej watke, a pozniej przylozyl ja na chwile do miejsca, gdzie widnial malenki slad po zastrzyku.
– Prosze opuscic rekaw… – zamknal walizeczke i wyprostowal sie. – Mam nadzieje, ze za chwile przyjdzie do siebie…
– Pochylil sie ponownie, podniosl z dywanu porzucona strzykawke i rozejrzal sie. – Jesli mozna, prosze to zawinac w cos i wrzucic do kosza na smieci… – podal strzykawke Amandzie, ktora skinela glowa i wycofala sie szybko poza krag stojacych, jak gdyby szczesliwa, ze moze robic w tej chwili cos sensownego. Spojrzenie doktora powrocilo do twarzy pani Wardell.
– Moj Boze – powiedzial pan Quarendon drzacym glosem.
– To wina nas wszystkich. Nie trzeba jej bylo puszczac samej. Ten zamek i te upiorne glosy dzialaja wszystkim na nerwy…
– Sam pan nalegal na to, kiedy planowalismy ten wieczor… – odparl cicho Frank Tyler – powiedzial pan, ze przydaloby sie troche grozy.
– Troche! – mruknal Quarendon i zamilkl, bo doktor uniosl reke, jak gdyby proszac o cisze.
Pani Wardell poruszyla sie i otworzyla oczy. Przez chwile spogladala nieruchomym spojrzeniem w sufit, pozniej z wolna opuscila wzrok i dostrzegla otaczajacych ja ludzi.
– Ona nie zyje… – powiedziala cicho. – Czas zatoczyl krag i stanal…
Znowu zamknela oczy i doktor Harcroft zrobil krok w jej kierunku, ale otworzyla je. Jak gdyby do wtoru wlasnym myslom, skinela glowa, unoszac ja nieznacznie.
– Prosze pani, to byla tylko zabawa! – powiedziala Dorothy z udana wesoloscia. – Ja tez przestraszylam sie, kiedy ja znalazlam. Jezeli pani chce, ktos moze pojsc i sprowadzic ja.
– Nie, moje dziecko… – szepnela pani Wardell – Za pozno.
– Za chwile ja sprowadze i wtedy bedzie pani mogla spokojnie odpoczac u siebie w pokoju, prawda, panie doktorze?
Joe sam nie wiedzial, dlaczego wyrwalo mu sie tak pogodnie to zdanie. Nie ogladajac sie, ruszyl ku drzwiom i wyszedl.
Schody.
Gdzies wysoko ponad nim rozpoczal sie Marsz Zalobny Chopina i ucichl nagle. Pauza i wybuch szatanskiego zduszonego smiechu. Znow kilka przejmujacych taktow Chopina. Cisza.
Byl juz na gorze, szybko przeszedl korytarz i pchnal drzwi sali bibliotecznej. Lampy plonely. Zbroje staly po obu stronach skrzyni, ksiegi drzemaly na polkach i czarny garnek blyskal matowo w glebi kominka. Joe podszedl do makaty w rogu pokoju i odsunal ja.
Nagly niepokoj przyspieszyl bicie serca. Odetchnal gleboko. Drzwi byly uchylone, tkwil w nich klucz z uczepiona do niego tekturka.
Joe wyciagnal reke ku klamce, ale opuscil ja i pchnal drzwi czubkiem buta.
Smuga niklego blasku. Za zasunietymi firankami loza plonela swieca. Otworzyl usta i powiedzial:
– Grace, przyszedlem po pania. Zabawa skonczona. Czekaja na pania w jadalni.
Cisza.
Podszedl powoli. Skurcz sciskal mu gardlo. Rozchylil firanki i spojrzal.
Na purpurowo-zlocistej kapie lezala Grace Mapleton. W jej szeroko otwartych oczach nie bylo przerazenia. Patrzyly spokojnie, nawet bez zdumienia. A w bialej sukni, tuz pod lewa piersia tkwilo szerokie ostrze ogromnego, obosiecznego miecza rycerskiego, wbite tak gleboko i z tak straszliwa sila, ze musialo utkwic w deskach loza i sprawilo, ze to piekne cialo spoczywalo jak olbrzymia biala cma przebita gigantyczna szpilka. Suknia i loze przesiakniete byly krwia.
Joe oderwal spojrzenie od martwej dziewczyny i przeciagnal reka po czole.
– Spokojnie… – powiedzial szeptem – uspokoj sie, na milosc boska!
Potrzasnal glowa i rozejrzal sie. Nie zasne… Bede czekala…
Odetchnal gleboko. Cofnal sie i obszedl loze. To byla niemal swieza swieca. Zdmuchniety ogarek poprzedniej lezal na stoliku obok kartki i olowka. Joe pochylil sie i spojrzal na ostatni zapis:
“Miss Ormsby… 10.59…”