– Tak, szefie!
– Osobiscie nie mam zadnych watpliwosci, ze list, ktory otrzymalismy przed dwoma tygodniami, napisany byl na maszynie Sary Drummond – powiedzial Parker – a to znaczy bardzo wiele.
Alex przytaknal.
– Ale to nie zbija mojej hipotezy – szepnal nie poruszajac sie. – Na razie nic jej nie zbija… Sluchaj, Ben. Czy ty wiesz, ze ja wczoraj zaczalem pisac ksiazke, w ktorej Ian… w ktorej Ian mial byc zabity?
– Jak to? – Parker spojrzal na niego z nieklamanym zdumieniem – Ian?
– Tak… To znaczy, nie. Chce ci o tym opowiedziec. Otoz mialem jeszcze w Londynie koncepcje ksiazki. Nie plan, ale koncepcje, ze ktos zostaje zabity, a sledztwo utrudnia pewien sposob, w jaki… – zawahal sie. – Czekaj, zaraz do tego dojde. Otoz kiedy przyjechalem tutaj, zeby napisac w spokoju te ksiazke, zrozumialem, ze to idealne miejsce dla jej akcji: odciety od swiata dom, grupka ciekawych, niecodziennych charakterow, konflikty pomiedzy ludzmi utajone, ale istotne, zagrozenie z zewnatrz w zwiazku z badaniami. Zmienilem, oczywiscie, zawod ludzi i opis posiadlosci, ale pozostawilem mniej wiecej to samo towarzystwo, bo latwiej mi bylo operowac realiami. To bardziej pobudza fantazje. Otoz zalozylem, ze zabity zostaje gospodarz. Wszyscy sa rownie niewinni… Slady gmatwaja sie prawie tak jak tu. Ludzie byli u niego o roznych porach. Istnieje problem alibi i motywu…
– Czekaj – powiedzial Parker – Joe, czekaj, na milosc boska, przeciez tu…
– Daj mi dokonczyc – Joe powstrzymal go ruchem reki. – Otoz sledztwo przebiega mniej wiecej jak tu… Slady okazuja sie bledne, odciski palcow gmatwaja tylko sprawe… Trzeba myslec. I detektyw odnajduje zabojce przy pomocy odnalezienia motywu… rozumiesz… Motyw caly czas jest ukryty w mroku, a detektyw nie moze go odnalezc, chociaz go wyczuwa i wie, ze cale to piekielne nieporozumienie musi miec jakis klucz to, cos ty okreslil mowiac, ze fakty musza obrocic sie na swojej osi i ukazac zupelnie inne oblicze. Na razie wszystko sie zgadza. W tej mojej ksiazce zabojca jest…
– Stoj! – Parker podszedl do niego i polozyl palec na ustach. – Nie mowmy o tym. Nie sugerujmy sie ksiazkami Joe, ani niczym, co nam obciaza glowe. Zobaczymy. Nie chce mowic tobie, co mysle, ani ty mi nie mow tego, co myslisz. Chce, zebys byl przy mnie. Chce, zebys nie wplywal na mnie ani ja na ciebie. Mamy jeszcze cala mase zupelnie niezrozumialych faktow. Przesluchanie nie jest jeszcze skonczone.
– Tak – powiedzial Joe – ale to przerazajace. Moze mam obsesje tego, co napisalem. Ale kazdy nowy fakt potwierdza to. Poczatkowo nie zwracalem na to zadnej uwagi. Ale teraz…
– Teraz przesluchamy pana Roberta Hastingsa, profesora uniwersytetu Pensylwania. Albo nie. To straszne, Joe. Przeciez Ian nie zyje, a ja jestem glodny… Od wczoraj nie jadlem. Joe, musimy teraz napic sie kawy, bo i ty nic nie miales dzis w ustach. Musimy zjesc pare kanapek.
– Zapomnialem o tym zupelnie… – powiedzial Joe.
– Tak. I ja… Jones!
– Tak, szefie!
– Popros, zeby nam zrobiono mocna kawe i pare kanapek.
– Tak, szefie!
– Mysle, ze pani Drummond nie bedzie miala nic przeciwko temu – powiedzial Parker – ze troche bezceremonialnie zarzadzamy jej zapasami? Idz do niej i zapytaj, czy bedziemy mogli z nich skorzystac?
– Tak, szefie!
Alex i Parker siedzieli w milczeniu, wpatrujac sie w chustke, pod ktora lezal noz i maly rubinowy wisiorek. Potem Parker wstal, podszedl do drzwi laboratorium i zajrzal przez nie.
– Nie znalezlismy tam nic ciekawego… – powiedzial. – Czy wygladalo ono dokladnie tak, kiedy wszedles do niego wieczorem?
Alex wstal. W laboratorium nadal palilo sie swiatlo. Szafa z wymalowana na drzwiach trupia czaszka byla otwarta.
– Wychodzac, Ian zgasil tu swiatlo… – powiedzial Alex – i zamknal szafe… Ale poza tym, nic… nie. Nie wiem. Chyba nic sie nie zmienilo.
– A teraz swiatlo jest zapalone… – mruknal Parker.
– Z tego wynika, ze Ian liczyl sie z szybkim powrotem tutaj. Wzial pudelka z hakami, linki i przeszedl z nimi do gabinetu, gdzie bylo wygodniej pracowac przy niskiej lampie na duzym stole. Za chwile mial zamiar wrocic i odniesc niepotrzebne pudelka do szafy. Dlatego zostawil ja na pol otwarta…
– Szefie?
– Tak?
– Pani Drummond prosi, zeby panowie zachowywali sie zupelnie jak we wlasnym domu. Zaluje, ze sama nie moze zarzadzic wszystkim, ale zle sie czuje.
– Co robila, kiedy wszedles?
– Siedziala na lozku i patrzyla w okno. Podskoczyla, kiedy zapukalem. Wiem o tym, bo drzwi byly uchylone troche i najpierw zajrzalem. Jest bardzo przygnebiona, szefie. Widac, ze plakala. Nic dziwnego zreszta, prawda?
– Mozesz odejsc, Jones. Czy kazales przyslac nam te kawe?
– Tak.
– I oczywiscie daj cos naszym ludziom. Niech po kolei schodza do kuchni. Nie chce, zeby ten dom nagle opustoszal. A za dziesiec minut popros pana Roberta Hastingsa.
– Tak, szefie!
W tej samej chwili drzwi uchylily sie.
– Czy mozna? – powiedziala cicho pokojowka. W obu rekach niosla duza tace, na ktorej stalo sniadanie dla dwoch osob. Jones wyjal jej tace z rak i zatrzymal sie niepewnie, nie wiedzac, gdzie ja postawic.
– Zjemy w jadalni… – mruknal Parker – panno…
– Kate Sanders, prosze pana – powiedziala pokojowka. – Ale ja…
Parker wzial tace z rak Jonesa i oddal jej.
– Zaraz tam przyjdziemy – powiedzial. Dziewczyna wyszla. – Jones! Nikt tu oczywiscie nie ma prawa wejsc pod zadnym pozorem. Nikt.
– Tak, szefie!
Inspektor skinal na Alexa i ruszyl ku drzwiom. Kate Sanders rozlozyla juz obrus na jednym z koncow stolu w jadalni i ustawila filizanki. Parker czekal w milczeniu, az skonczy. Kiedy dygnela i zwrocila sie ku drzwiom, zatrzymal ja ruchem reki.
– Chwileczke, panienko.
Podeszla i stanela ze spuszczonymi oczami. Byla wyraznie zaplakana, ale stala prosto i kiedy uniosla glowe, slyszac pierwsze slowa inspektora, Alex zauwazyl, ze Kate Sanders jest niezwykle zaciekawiona tym, co sie stalo, a na pewno takze tym, co sie moze stac.
– Przezylismy tu okropna tragedie – powiedzial inspektor. – Prosze nam powiedziec, panno Sanders, czy nie rzucilo sie pani wczoraj albo podczas ostatnich dni nic ciekawego w oczy?
– Ciekawego, prosze pana?
– To znaczy cos, co wykraczaloby poza codzienny tryb zycia w Sunshine Manor. Jakis szczegol, drobiazg nawet.
– Nie, prosze pana… No, moze to, ze przy bramie rozbili namiot dwaj mlodzi ludzie, prosze pana. Ale oni sa bardzo sympatyczni…
– Nie watpie… – Parker mimo woli usmiechnal sie lekko i natychmiast spowaznial. – A poza tym?
– Nic… moze… No, ale to pewnie niewazne…
– Co? – zapytal Parker. – Prosze nam powiedziec.
– Ta szklanka… – I widzac jego zaciekawione spojrzenie dodala: – Stala w sieni na kominku…
– Kiedy?
– Dzis rano… Nie sprzatam dzisiaj jak nalezy, bo… tamten pan zabronil dotykania rzeczy, a poza tym wszedzie chodzi policja i zaglada… Ale kiedy zrobilo sie widno, wyszlam, zeby zamiesc w sieni, bo ci panowie tyle nanosza kurzu i zaden z nich nie wyciera nog…
– Tak. I co?
– I ona stala tam. Szklanka pelna pomaranczowego soku.
– A czy nie mogl postawic jej tam ktorys z domownikow wczoraj w ciagu dnia?
– Mogl, ale kiedy przed pol do jedenastej kladlam sie spac, zajrzalam na gore do pani Drummond, zeby