nia w beznadziejnej pogoni. Stara kobieta dreptala nie mogac zlapac tchu i mruczac cos do siebie w rozterce i podnieceniu. Nie moglo byc watpliwosci co do charakteru tej sceny; byl to poscig. Tryumfujaca pierwsza kobieta osiagnela srodek szerokiej alei, zanim ta druga dotarla do kraweznika. Nieprzyjemny, zadowolony usmieszek, z jakim ogladala sie na zasapana staruszke, zdradzal zlosliwa ucieche i lek zarazem. Yossarian wiedzial, ze moglby pomoc znajdujacej sie w opalach staruszce, gdyby ta tylko krzyknela, mogl skoczyc i zatrzymac przysadzista pierwsza kobiete, poki nie nadejdzie tlum policjantow, gdyby tylko ta druga kobieta dala mu pretekst wolaniem o pomoc. Staruszka jednak przeszla nie widzac go nawet, mamroczac cos w straszliwym, tragicznym napadzie gniewu, i wkrotce pierwsza kobieta znikla w gestniejacych warstwach ciemnosci, a staruszka stanela bezradnie na srodku jezdni i zdezorientowana, samotna nie wiedziala, co ze soba poczac. Yossarian oderwal od niej wzrok i uciekl pelen wstydu, ze nie zrobil nic, aby jej pomoc. Rzucajac za siebie ukradkowe spojrzenia winowajcy, umykal w poczuciu kleski, z obawa, ze stara moze teraz zaczac scigac jego, i z wdziecznoscia myslal o dajacym schronienie dzdzystym, plynnym, nieprzeniknionym, prawie gestym mroku. Bandy… bandy policjantow – wszystko moze procz Anglii bylo w rekach band, band, band. Wszedzie panoszyly sie bandy palkarzy.

Kolnierz i ramiona plaszcza Yossarian mial zupelnie przemoczone. Skarpetki mial wilgotne i zimne. Kolejna latarnia nie palila sie, klosz byl rozbity. Budynki i jakies nieokreslone ksztalty przeplywaly obok niego bezdzwiecznie, niby unoszone niezmiennie na powierzchni cuchnacej, ponadczasowej rzeki. Minal go wysoki zakonnik z twarza ukryta calkowicie pod szorstkim, szarym kapturem, zaslaniajacym nawet oczy. Z tylu uslyszal kroki czlapiace po kaluzach i przestraszyl sie, ze bedzie to znowu bose dziecko. Otarl sie o wychudlego, truposzowatego, smetnego mezczyzne w czarnym nieprzemakalnym plaszczu, z gwiazdzista blizna na policzku i lsniacym znieksztalconym wglebieniem wielkosci jajka na skroni. Zmaterializowala sie mloda kobieta w czlapiacych slomianych sandalach, z cala twarza zeszpecona ohydna rozowo-biala oparzelina, zaczynajaca sie od szyi i przechodzaca krwista, pofaldowana masa przez oba policzki az na czolo. Yossarian nie mogl na to patrzec i zadrzal. Nikt jej nigdy nie bedzie kochal. Czul sie podle; zapragnal polozyc sie z jakas dziewczyna, ktora moglby kochac, ktora by go ukoila, podniecila i utulila do snu. Na Pianosie czekala na niego banda palkarzy. Dziewczyny rozpedzono. Hrabina i jej synowa juz mu nie wystarczaly; byl juz za stary na rozrywki, szkoda mu bylo czasu. Lucjana znikla, moze juz umarla, a jezeli nie, to wkrotce umrze. Gdzies sie podziala piersiasta dziwa Aarfy'ego ze swoja sprosna kamea, a siostra Duckett wstydzila sie go, poniewaz odmawial udzialu w dalszych akcjach bojowych, co grozilo skandalem. Jedyna znana mu w poblizu dziewczyna byla nieladna pokojowka z apartamentow oficerskich, z ktora nikt nigdy nie spal. Na imie miala Michaela, ale lotnicy slodkimi, pieszczotliwymi glosami obrzucali ja najgorszymi wyzwiskami, a ona chichotala z dziecieca radoscia, gdyz nie rozumiala angielskiego i myslala, ze prawia jej komplementy i puszczaja dobroduszne zarciki. Byla zachwycona i oczarowana wszystkimi ich szalonymi wyczynami, ktorych bywala swiadkiem. Byla zadowolona z zycia, prostoduszna, zapracowana dziewczyna, nie umiala czytac i z trudem tylko potrafila sie podpisac. Miala proste wlosy koloru przegnilej slomy, zoltawa skore, oczy krotkowidza i nikt z lotnikow nigdy z nia nie spal, poniewaz nikt nie mial na nia ochoty, nikt z wyjatkiem Aarfy'ego, ktory ja zgwalcil raz tego wlasnie wieczoru i potem trzymal ja w szafie na ubrania, zatykajac jej dlonia usta, prawie przez dwie godziny, az syreny oglosily godzine policyjna i dziewczyna nie mogla juz wyjsc z domu.

Wtedy wyrzucil ja przez okno. Jej trup wciaz jeszcze lezal na chodniku, kiedy nadszedl Yossarian i grzecznie utorowal sobie droge przez krag uroczystych sasiadow z bladymi latarkami, ktorzy rozstepowali sie przed nim obrzucajac go pelnymi nienawisci spojrzeniami i wskazujac z gorycza okna na drugim pietrze w swoich poufnych, ponurych, oskarzycielskich rozmowach. Yossarianowi serce podskoczylo ze strachu i przerazenia na zalosny, zlowieszczy i krwawy widok zmiazdzonego ciala. Dal nura do hallu i wbiegl po schodach do mieszkania, gdzie ujrzal Aarfy'ego, ktory przechadzal sie nerwowo z nadetym, nieco niepewnym usmiechem. Aarfy byl jakby nieswoj, kiedy obracajac w palcach fajke zapewnial Yossariana, ze wszystko bedzie w porzadku. Nie ma sie czym przejmowac.

– Zgwalcilem ja tylko raz – wyjasnil. Yossarian byl wstrzasniety.

– Przeciez ty ja zabiles, Aarfy! Zabiles ja!

– Musialem to zrobic, po tym jak ja zgwalcilem – odpowiedzial Aarfy z wyzszoscia. – Nie moglem przeciez pozwolic, zeby nas obgadywala, prawda?

– Ale dlaczego jej w ogole dotykales, ty glupi bydlaku? – zawolal Yossarian. – Dlaczego, jak potrzebowales dziewczyny, nie wziales sobie jakiejs z ulicy? Miasto roi sie od prostytutek.

– O, co to, to nie… – pochwalil sie Aarfy. – Nigdy w zyciu nie placilem za te rzeczy.

– Aarfy, czys ty oszalal? – Yossarian prawie nie mogl wydobyc slowa. – Zabiles dziewczyne. Wsadza cie do wiezienia!

– E, nie – odpowiedzial Aarfy z wymuszonym usmiechem. – Nie wsadza starego, poczciwego Aarfy'ego do wiezienia. Nie za zabicie tej dziewczyny.

– Wyrzuciles ja przez okno. Lezy na ulicy.

– Nie ma prawa tam lezec – odpowiedzial Aarfy. – Jest juz po godzinie policyjnej.

– Idioto! Czy ty nie rozumiesz, co zrobiles? – Yossarian mial chec chwycic Aarfy'ego za tluste, miekkie jak gasienice ramiona i potrzasac nim tak dlugo, az cos zrozumie. – Zamordowales czlowieka. Wsadza cie do wiezienia. Moga cie nawet powiesic!

– E, watpie, zeby to zrobili – odpowiedzial Aarfy z dobrodusznym chichotem, mimo narastajacych oznak zdenerwowania. W roztargnieniu rozsypywal okruchy tytoniu, obracajac w krotkich paluchach glowke fajki. – Nie, moj drogi. Nie zrobia tego staremu, poczciwemu Aarfy'emu. – Znowu zachichotal. – To byla tylko sluzaca. Watpie, zeby zrobili zbyt wiele szumu o jedna biedna wloska sluzaca, kiedy codziennie gina tysiace ludzi. Nie myslisz?

– Posluchaj! – zawolal Yossarian prawie z radoscia. Nastawil uszu i patrzyl, jak Aarfy'emu krew odplywa z twarzy, gdy uslyszal w oddali zawodzenie syreny. Byla to syrena policyjna, ktora przerosla prawie natychmiast w wyjaca, przerazliwa, napastliwa kakofonie przytlaczajacego dzwieku, jaki wdzieral sie do ich pokoju ze wszystkich stron naraz. – Aarfy, jada po ciebie – powiedzial przekrzykujac halas i poczul nagly przyplyw litosci. – Przyjada cie aresztowac, rozumiesz? Nie mozesz bezkarnie odebrac zycia drugiemu czlowiekowi, nawet jezeli to jest tylko biedna sluzaca. Czy nie potrafisz tego zrozumiec?

– E, nie – upieral sie Aarfy z niepewnym usmiechem. – Oni jada nie po mnie. Nie po starego, poczciwego Aarfy'ego.

Nagle pobladl. Osunal sie na krzeslo drzac w otepieniu, a bezwladne, sflaczale rece trzesly mu sie na kolanach. Samochody zarzucajac zatrzymaly sie przed domem. Reflektory natychmiast zaswiecily prosto w okna. Trzasnely drzwiczki aut, rozlegly sie policyjne gwizdki i szorstkie, podniesione glosy. Aarfy zzielenial. Potrzasal machinalnie glowa z dziwnym, zastyglym usmiechem, powtarzajac monotonnie slabym, bezbarwnym glosem, ze oni przyjechali nie po niego, nie po starego, poczciwego Aarfy'ego, nie, moj drogi, usilujac przekonac siebie samego, ze to prawda, nawet wtedy, gdy ciezkie kroki zatupotaly po schodach i na ich podescie, nawet gdy piesci czterokrotnie zalomotaly w drzwi z ogluszajaca, nieublagana sila. Potem drzwi stanely otworem i dwaj wielcy, twardzi, zwalisci zandarmi ze stalowymi oczami i kamiennymi, nie znajacymi usmiechu szczekami weszli, szybko przemierzyli pokoj i aresztowali Yossariana.

Aresztowali Yossariana za przebywanie w Rzymie bez przepustki.

Przeprosili Aarfy'ego za najscie i wzieli Yossariana miedzy siebie, chwytajac go pod pachy palcami twardymi jak stalowe kajdanki. Przez cala droge na dol nie odezwali sie do niego ani slowem. Dwaj inni wielcy zandarmi z palkami i w bialych helmach czekali na dole przy zamknietym samochodzie. Yossariana posadzono na tylnym siedzeniu i auto ruszylo z rykiem, torujac sobie droge przez deszcz i brudna mgle do posterunku. Tam zandarmi zamkneli go na noc w celi z czterema kamiennymi scianami. O swicie dali mu wiadro zastepujace latryne i zawiezli go na lotnisko, gdzie dwaj nastepni ogromni zandarmi z palkami i w bialych helmach czekali przy samolocie transportowym, ktory juz rozgrzewal swoje silniki, kiedy podjechali, a na walcowatych, zielonych pokrywach silnikow drzaly kropelki skroplonej pary. Zandarmi nie odzywali sie takze do siebie nawzajem. Nawet nie skineli sobie glowami. Samolot lecial na Pianose. Nastepni dwaj milczacy zandarmi czekali na lotnisku. Bylo ich teraz osmiu i wszyscy z regulaminowa precyzja i dyscyplina bez slowa zapelnili dwa samochody i pojechali z pomrukiem opon, mijajac cztery obozy eskadr, do budynku sztabu grupy, gdzie jeszcze dwoch zandarmow czekalo na parkingu. Okrazony cala dziesiatka wysokich, silnych, zdecydowanych, milczacych ludzi Yossarian ruszyl do wejscia. Ich kroki chrzescily glosno zgodnym rytmem na wysypanej zuzlem sciezce. Mial uczucie, ze ida coraz szybciej. Ogarnelo go przerazenie. Kazdy z dziesieciu zandarmow byl tak potezny, ze mogl go zabic jednym uderzeniem piesci. Wystarczylo, aby scisneli wokol niego swoje masywne, twarde, zwaliste ramiona, a wyzionalby ducha. Nie mialby najmniejszej szansy ratunku. Nie widzial nawet, ktorzy z nich trzymaja go pod pachy, kiedy

Вы читаете Paragraf 22
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату