powietrza wpadajacego ze swistem przez dziure w podlodze krazyly jak drobinki alabastru w szklanej kuli i potegowaly wrazenie lakierowanej, nasiaknietej woda nierealnosci. Wszystko bylo dziwaczne, jakies tandetne i groteskowe. W glowie pulsowalo mu od przenikliwego krzyku, ktory bezlitosnie wwiercal mu sie w uszy. To McWatt belkoczac goraczkowo domagal sie wskazowek. Yossarian z bolesna fascynacja wpatrywal sie nadal w pyzate oblicze Aarfy'ego, ktore tak pogodnie i bezmyslnie usmiechalo sie do niego sposrod klebow bialych skrawkow papieru, i wlasnie upewnil sie ostatecznie, ze ma przed soba niebezpiecznego szalenca, kiedy osiem kolejnych pociskow rozerwalo sie na wysokosci oczu nieco w prawo od nich, potem znowu osiem, a kolejna osemka przesunela sie w lewo i eksplodowala prawie dokladnie na ich kursie.
– Ostro w lewo! – ryknal do McWatta. Aarfy stal nadal usmiechniety. McWatt wykonal ostry skret w lewo, ale wybuchy tez sie przesunely, szybko ich doganiajac, i Yossarian darl sie: – Powiedzialem ostro, ostro, ostro, ty bydlaku, ostro!
McWatt przechylil samolot jeszcze bardziej na skrzydlo i nagle, jakims cudem, znalezli sie poza zasiegiem ognia. Wybuchy pozostaly w tyle. Dzialka przestaly do nich grzac. I byli zywi.
A za nimi umierali ludzie. Rozciagniete na przestrzeni wielu mil w udreczona, kreta, wijaca sie linie, pozostale klucze pokonywaly te sama usiana niebezpieczenstwami trase nad celem, lawirujac wsrod wezbranego morza nowych i starych wybuchow jak stado szczurow wsrod wlasnych bobkow. Jedna z maszyn plonela i wlokla sie kulawo z dala od innych, buchajac ogromnym plomieniem jak monstrualna krwawoczerwona gwiazda. W oczach Yossariana plonacy samolot przechylil sie na bok i zaczal spirala zsuwac sie w dol wielkimi, drzacymi, coraz to wezszymi kregami, a jego wielka ognista masa swiecila pomaranczowym blaskiem ciagnac za soba dluga, trzepoczaca peleryne ognia i dymu. Pokazaly sie spadochrony, jeden, dwa, trzy… cztery, a potem samolot wpadl w korkociag i dalej spadal podrygujac juz bez czucia w srodku swego jaskrawego stosu jak strzepek kolorowej bibulki. W innej eskadrze caly jeden klucz zostal rozbity.
Yossarian westchnal wyczerpany. Koniec pracy na dzisiaj! Byl spustoszony i mokry od potu. Silniki mruczaly miodoplynnie, gdyz McWatt zmniejszyl obroty, aby mogly ich dojsc pozostale maszyny. Nagla cisza wydawala sie dziwna, nienaturalna i nieco zdradliwa. Yossarian rozpial kamizelke przeciwodlamkowa j zdjal helm. Jeszcze raz westchnal nerwowo, przymknal oczy i sprobowal sie rozluznic.
– Gdzie jest Orr? – spytal ktos nagle w telefonie pokladowym.
Yossarian podskoczyl z jednosylabowym okrzykiem, ktory wibrowal niepokojem i dawal jedyne racjonalne wyjasnienie zagadkowego zjawiska ognia przeciwlotniczego nad Bolonia: Orr! Rzucil sie do przodu i przygiety nad celownikiem wypatrywal w dole przez pleksiglasowa szybe jakiegos uspokajajacego znaku Orra, ktory dzialal na artylerie przeciwlotnicza jak magnes i ktory niewatpliwie sciagnal z dnia na dzien wyborowe baterie dywizji “Herman Goering' stamtad, gdzie stacjonowaly jeszcze wczoraj, kiedy Orr bawil w Rzymie. Aarfy rzucil sie do przodu w chwile pozniej i rabnal Yossariana w nos ostrym kantem helmu. Yossarian sklal go majac oczy pelne lez.
– Jest tam – pogrzebowym tonem oswiadczyl Aarfy wskazujac dramatycznym gestem fure siana i dwa konie przed zagroda z szarego kamienia. – Rozwalony w drobny mak. Widocznie bylo im to pisane.
Yossarian posial Aarfy'ego do diabla i nadal wytezal wzrok, zmrozony lekiem teraz juz nie o siebie, ale o malego, zebatego, pelnego zycia, niesamowitego sasiada z namiotu, ktory rozcial Appleby'emu czolo rakietka pingpongowa i ktory teraz znowu napedzal Yossarianowi potwornego stracha. Wreszcie wypatrzyl dwusilnikowy samolot o podwojnym usterzeniu, ktory wyplynal z zielonego tla lasu nad zolte pole. Jedno ze smigiel, rozszczepione na koncu, bylo nieruchome, ale maszyna utrzymywala wysokosc i wlasciwy kurs. Yossarian podswiadomie wymamrotal modlitwe dziekczynna, a potem posial pod adresem Orra dzika i skomplikowana wiazanke, w ktorej byla wscieklosc i ulga.
– A to dran! – zaczal. – Cholerny, skarlowacialy, czerwony na pysku, pucolowaty, kedzierzawy swinski skurwysyn z wystajacymi zebami!
– Co? – spytal Aarfy.
– Ten cholerny, swinski, pokraczny, pucolowaty, wyszczerzony, zebaty, zwariowany, skurwysynski kurdupel! – pienil sie Yossarian.
– Co mowisz? – spytal Aarfy.
– Niewazne!
– Wciaz cie nie slysze – odpowiedzial Aarfy.
Yossarian odwrocil sie powoli i znalazl sie twarza w twarz z Aarfym.
– Ty kutasie – zaczal.
– Ja?
– Ty pompatyczny, pekaty, poczciwy, tepy, zadowolony z siebie…
Aarfy byl niewzruszony. Spokojnie potarl zapalke i glosno przyssal sie do swojej fajki, dajac w ten sposob do zrozumienia, ze laskawie i wielkodusznie przebacza. Usmiechnal sie grzecznie i otworzyl usta, zeby cos powiedziec, ale Yossarian polozyl mu dlon na twarzy i odepchnal go z wyrazem znuzenia. Zamknal oczy i az do lotniska udawal, ze spi, zeby nie sluchac Aarfy'ego ani na niego nie patrzec.
W namiocie odpraw Yossarian zlozy! raport wywiadowczy kapitanowi Blackowi i czekal wraz ze wszystkimi w pelnym szeptow oczekiwaniu, dopoki nie ukazala sie kaszlaca maszyna Orra, ciagnaca dzielnie na jednym silniku. Wszyscy wstrzymali oddech. Podwozie nie dawalo sie wypuscic. Yossarian odczekal, dopoki Orr nie wyladowal bezpiecznie na brzuchu, a potem ukradl pierwszego z brzegu jeepa, z kluczykiem w stacyjce, pognal do swojego namiotu i zaczal goraczkowo pakowac sie na urlop, ktory postanowil spedzic w Rzymie, gdzie jeszcze tego wieczoru znalazl Lucjane z jej niewidzialna szrama.
16 Lucjana
Znalazl Lucjane w nocnym klubie dla oficerow wojsk alianckich, gdzie siedziala sama przy stoliku, gdyz podpity major z Korpusu Australijskiego, ktory ja tu przyprowadzil, by tak glupi, ze zdradzil ja dla jurnej kompanii spiewajacej przy barze.
– Dobrze, zatancze z toba – powiedziala, zanim Yossarian zdazyl otworzyc usta. – Ale do lozka z toba nie pojde.
– A kto cie prosi? – spyta! Yossarian.
– Nie chcesz, zebym poszla z toba do lozka? – zawolala zdziwiona.
– Nie, nie chce z toba tanczyc.
Chwycila Yossariana za reke i wciagnela go na parkiet. Tanczyla jeszcze gorzej od niego, ale podskakiwala w rytmie syntetycznej muzyki jazzowej z taka niepodrabiana radoscia, jakiej nigdy dotad nie widzial, az wreszcie poczul, ze nogi dretwieja mu ze zmeczenia, i sciagnal ja z parkietu w strone stolika, gdzie dziewczyna, ktora powinien byl teraz rznac, siedziala zalana, otaczajac ramieniem szyje Aarfy'ego, i ostentacyjnie swintuszyla z Huplem, Orrem, Kidem Sampsonem i Joe Glodomorem, a jej rozchelstana bluzka z pomaranczowego atlasu odslaniala dobrze wypelniony bialy koronkowy biustonosz. W momencie gdy zblizyl sie do ich stolika, Lucjana niespodziewanie pchnela go z calej sily, tak ze przelecial dalej i znowu zostali tylko we dwoje. Byla wysoka, zdrowa, tryskajaca zyciem dziewczyna o dlugich wlosach i ladnej buzi, dorodna, urocza, kokieteryjna dziewczyna.
– Dobrze, mozesz mi postawic kolacje – powiedziala. – Ale do lozka z toba nie pojde.
– A kto cie prosi? – spytal zdziwiony Yossarian.
– Nie chcesz, zebym poszla z toba do lozka?
– Nie, nie chce ci postawic kolacji.
Wyciagnela go z klubu na ulice i po schodkach w dol zeszli do czarnorynkowej restauracji pelnej ozywionych, rozswiergotanych, ladnych dziewczyn, ktore wszystkie sie znaly, oraz przyprowadzonych przez nie oniesmielonych oficerow roznych armii. Jedzenie bylo wytworne i drogie, a w przejsciach miedzy stolikami przelewaly sie potoki rumianych i wesolych businessmanow, jednakowo tegich i lysawych. Huczace zyciem wnetrze promieniowalo poteznym, wszechogarniajacym nastrojem ciepla i dobrej zabawy.
Yossariana radowal niezmiernie widok Lucjany, ktora ignorujac go calkowicie, z prostackim apetytem obiema rekami wrzucala w siebie jedzenie. Jadla jak smok, dopoki nie oproznila wszystkich talerzy; wowczas finalnym gestem odlozyla sztucce i leniwie odchylila sie na oparcie krzesla jak rozmarzone i ociezale uosobienie
