podoficera, prawda?

– Moja siostra jest podoficerem, panie pulkowniku – odpowiedzial kapelan.

Pulkownik znowu stanal jak wryty i zmierzyl kapelana ostrym spojrzeniem, zeby sie upewnic, czy ten nie kpi z niego.

– Co pan chce przez to powiedziec, kapelanie? Czy to mial byc dowcip?

– Alez nie, panie pulkowniku – wyjasnil kapelan pospiesznie, z wyrazem bolesnego zaklopotania. – Ona jest starszym sierzantem w piechocie morskiej.

Pulkownik nigdy nie lubil kapelana, a teraz poczul do niego odraze i nieufnosc. Doznal ostrego przeczucia niebezpieczenstwa i zadal sobie pytanie, czy kapelan rowniez nie spiskuje przeciwko niemu, czy jego posciagliwy, niewinny sposob bycia nie jest czasem zlowieszcza maska ukrywajaca nienasycona ambicje czlowieka w glebi duszy przebieglego i pozbawionego skrupulow. Bylo cos dziwnego w postaci kapelana i pulkownik wkrotce wykryl, na czym to polega. Kapelan stal sztywno na bacznosc, gdyz pulkownik zapomnial dac mu komende spocznij. Niech sobie tak postoi, pomyslal pulkownik msciwie, zeby pokazac, kto tu rzadzi, i zeby nie narazic sie na utrate twarzy przez przyznanie sie do bledu.

Przyciagany hipnotyczna sila pulkownik Cathcart podszedl do okna z ciezkim, tepym spojrzeniem ponurej zadumy. Od szeregowcow zawsze mozna oczekiwac najgorszego, uznal. W zalobnym zasepieniu spojrzal w dol, na strzelnice do rzutkow, ktora zbudowal dla oficerow ze swego sztabu, przypominajac sobie upokarzajaca scene, kiedy to general Dreedle udzielil mu bezlitosnej reprymendy w obecnosci pulkownika Korna i majora Danby'ego i kazal mu udostepnic strzelnice wszystkim oficerom i szeregowcom z personelu bojowego. Strzelnica do rzutkow byla plama na jego honorze, musial przyznac pulkownik Cathcart. Byl swiecie przekonany, ze general Dreedle nigdy o tym nie zapomni, chociaz z drugiej strony byl pewien, ze general Dreedle o wszystkim zapomnial, co bylo w najwyzszym stopniu niesprawiedliwe, biadal pulkownik Cathcart, gdyz sam pomysl zbudowania strzelnicy powinien sie stac lisciem do jego wienca slawy, mimo ze stal sie taka plama na honorze. Pulkownik Cathcart nie byl w stanie ocenic, ile zyskal czy stracil na tej cholernej strzelnicy, i zalowal, ze nie ma przy nim pulkownika Korna, ktory moglby ocenic dla niego caly ten epizod i ukoic jego obawy.

Wszystko to bylo bardzo zagmatwane, bardzo przygnebiajace. Pulkownik Cathcart wyjal z ust cygarniczke, wsunal ja do kieszeni koszuli i w depresji zaczai ogryzac paznokcie obu rak. Wszyscy byli przeciwko niemu, a cierpial tym bardziej, ze w krytycznej chwili nie bylo przy nim pulkownika Korna, ktory by mu pomogl podjac decyzje w sprawie modlitwy. Nie mial za grosz zaufania do kapelana, ktory byl zaledwie kapitanem.

– Czy sadzi pan – spytal – ze bez szeregowych i podoficerow zmniejsza sie nasze szanse na uzyskanie pozytywnego efektu?

Kapelan zawahal sie czujac, ze znowu wstepuje na niepewny grunt.

– Tak jest, panie pulkowniku – odpowiedzial po chwili. – Mozna, jak sadze, przypuscic, ze podobne postepowanie moze zmniejszyc szanse wysluchania modlow o bardziej precyzyjne bombardowanie.

– Zupelnie o tym nie pomyslalem! – zawolal pulkownik Cathcart mrugajac oczami, ktore zafalowaly jak dwie kaluze. – Mysli pan, ze Bog moglby nawet ukarac mnie wiekszym rozrzutem bomb?

– Tak jest, panie pulkowniku – odpowiedzial kapelan. – Mysle, ze to prawdopodobne.

– W takim razie do diabla z tym – zdecydowal pulkownik w przyplywie niezaleznosci. – Nie bede organizowal tych cholernych modlow po to, zeby jeszcze pogorszyc sprawe. – Pulkownik z pogardliwym parsknieciem usiadl za biurkiem, wsunal do ust pusta cygarniczke i zapadl na dluzsza chwile w brzemienne milczenie. – Jak sie dobrze zastanowic – powiedzial bardziej do siebie niz do kapelana – to wcale nie byl najlepszy pomysl, zeby kazac ludziom modlic sie do Boga. Redaktorzy z “The Saturday Evening Post' moga sie tym wcale nie interesowac.

Pulkownik z zalem rezygnowal ze swojego projektu, ktory byl wylacznie jego dzielem i mial mu dostarczyc jaskrawego dowodu, ze potrafi sie obejsc bez pulkownika Koma. Z drugiej strony byl zadowolony, ze sie pozbyl tego projektu, gdyz od poczatku dreczyl go lek przed uruchomieniem planu nie uzgodnionego z pulkownikiem Kornem. Z jego piersi wyrwalo sie potezne westchnienie ulgi. Zrezygnowawszy ze swego pomyslu pulkownik urosl we wlasnych oczach, gdyz uwazal, ze podjal bardzo madra decyzje, a co najwazniejsze, podjal ja bez pomocy pulkownika Korna.

– Czy to juz wszystko, panie pulkowniku? – spytal kapelan.

– Tak – odpowiedzial pulkownik Cathcart. – Chyba ze ma pan jeszcze jakies propozycje.

– Nie, panie pulkowniku. Tylko…

Pulkownik uniosl brwi, jakby sie poczul urazony, i spojrzal na kapelana z pelnym rezerwy niedowierzaniem.

– Tylko co, kapelanie?

– Panie pulkowniku, ludzie sa bardzo poruszeni tym, ze podniosl pan obowiazkowa liczbe lotow do szescdziesieciu. Prosili mnie, zebym z panem o tym pomowil.

Pulkownik milczal. Twarz kapelana poczerwieniala az po korzonki jego jasnych wlosow. Pulkownik trzymal go tak przez dluzsza chwile wijacego sie z zaklopotania pod nieruchomym, obojetnym, wyzbytym wszelkich uczuc spojrzeniem.

– Niech im pan powie, ze jest wojna – poradzil wreszcie bezbarwnym glosem.

– Dziekuje, panie pulkowniku, powiem im – odpowiedzial kapelan czujac przyplyw wdziecznosci za to, ze pulkownik wreszcie sie odezwal. – Zastanawiali sie, dlaczego nie zazada pan uzupelnien z tych zalog, ktore czekaja w Afryce, a ich nie pusci do kraju.

– To jest kwestia administracyjna – powiedzial pulkownik. – Nie ich interes. Niech sie pan poczestuje dorodnym pomidorem – wskazal leniwym gestem. – Smialo, na moj rachunek.

– Dziekuje, panie pulkowniku. Panie pulkowniku…

– Nie ma o czym mowic. Jak sie panu zyje w tym lesie, kapelanie? Czy wszystko gra?

– Tak jest, panie pulkowniku.

– To dobrze. Prosze dac nam znac, gdyby pan czegos potrzebowal.

– Tak jest, panie pulkowniku. Dziekuje, panie pulkowniku. Panie…

– Dziekuje, ze pan wpadl, kapelanie. Mam teraz pilna prace. Niech mi pan da znac, jak pan wymysli cos, za co napisza o nas w “The Saturday Evening Post'.

– Tak jest, panie pulkowniku.

Kapelan zdobyl sie na nadludzki wysilek woli i rzucil sie na oslep przed siebie.

– Szczegolnie niepokoi mnie stan jednego z bombardierow, panie pulkowniku, Yossariana.

Pulkownik spojrzal, jakby cos sobie niejasno przypominal.

– Kogo? – spytal zaniepokojony.

– Yossariana, panie pulkowniku.

– Yossariana?

– Tak jest, panie pulkowniku. Yossariana. On jest w bardzo zlym stanie. Obawiam sie, ze nie wytrzyma dluzej i moze popelnic jakies szalenstwo.

– Czy to prawda, kapelanie?

– Tak jest, panie pulkowniku. Obawiam sie, ze tak.

Pulkownik myslal o tym przez dluzsza chwile w ciezkim milczeniu.

– Niech mu pan powie, zeby mial ufnosc w Bogu – poradzil wreszcie.

– Dziekuje, panie pulkowniku. Powiem mu.

20 Kapral Whitcomb

W poznosierpniowym porannym sloncu bylo pamo i goraco, powietrza nie poruszal najmniejszy powiew. Kapelan szedl wolnym krokiem. Byl przygnebiony i dreczyly go wyrzuty sumienia, kiedy w swoich brazowych butach na gumowej podeszwie wychodzil bezszelestnie z gabinetu pulkownika. Gardzil soba za to, co interpretowal jako swoje tchorzostwo. Mial zamiar zajac wobec pulkownika znacznie bardziej zdecydowane stanowisko w kwestii szescdziesieciu lotow, mial odwaznie, logicznie i elokwentnie zabrac glos w sprawie, w ktora sie do glebi zaangazowal uczuciowo. Tymczasem poniosl zalosna porazke, gdyz znowu go zatkalo w obliczu silniejszej osobowosci. Bylo to dobrze mu znane sromotne zjawisko i kapelan mial o sobie jak najgorsza opinie.

Вы читаете Paragraf 22
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату