– Daj lapowke – poradzil mu Yossarian.
– Dac iapowke! – Milo byl tak wstrzasniety, ze omal znowu nie stracil rownowagi i nie skrecil karku. – Jak ci nie wstyd! – strofowal Yossariana surowo, dyszac ogniem swietego oburzenia w swoje rdzawe wasy z gory i z dolu przez rozedrgane nozdrza i cnotliwie zacisniete wargi. – Wiesz dobrze, ze dawanie lapowek to przestepstwo. Ale zarabianie pieniedzy nie jest przestepstwem, prawda? Wiec nie moze byc przestepstwem danie lapowki po to, zeby zarobic, prawda? To jasne jak slonce! – Milo ponownie zamyslil sie ponuro, pograzajac sie w bezbronnym, prawie zalosnym strapieniu. – Ale skad mam wiedziec, komu dac lapowke?
– Och, o to sie nie martw – pocieszyl go Yossarian z bezdzwiecznym chichotem, gdy silniki jeepow i karetki zburzyly senna cisze i pojazdy z tylu kolumny zaczely odjezdzac. – Jak lapowka bedzie odpowiednio wysoka, to oni zglosza sie sami. Musisz tylko robic to otwarcie. Niech wszyscy wiedza, czego chcesz i ile gotow jestes zaplacic. Pamietaj jednak, ze nie wolno okazac ci wyrzutow sumienia ani wstydu, bo natychmiast wpadniesz w tarapaty.
– Chcialbym, zebys mi towarzyszyl – zauwazyl Milo. – Nie bede sie czul bezpiecznie wsrod lapowkarzy. Przeciez to banda zlodziei.
– Dasz sobie rade – uspokoil go Yossarian z przekonaniem. – A jak wpadniesz w tarapaty, mow wszystkim, ze bezpieczenstwo kraju wymaga powstania silnego rodzimego rynku spekulacji egipska bawelna.
– To prawda – poinformowal go Milo uroczyscie. – Silny rodzimy rynek spekulacji epipska bawelna pomnaza potege Ameryki.
– Oczywiscie. A gdyby to nie chwycilo, wskaz wielka ilosc amerykanskich rodzin, ktorych byt jest od tego uzalezniony.
– Od tej sprawy uzalezniony jest byt wielu amerykanskich rodzin.
– Widzisz? – powiedzial Yossarian. – Robisz to lepiej ode mnie. Powiedziales to tak, jakby to byla prawda.
– Bo to jest prawda – zawolal Milo odzyskujac dawna wynioslosc.
– O to mi wlasnie chodzi. Ty to robisz z nalezytym przekonaniem.
– Na pewno nie chcesz pojsc ze mna?
Yossarian potrzasnal glowa.
Mila swierzbilo, zeby jak najpredzej przystapic do akcji. Wepchnal resztke oblanego czekolada klebka bawelny do kieszeni koszuli i ostroznie cofnal sie po galezi do gladkiego szarego pnia. Otoczywszy go ramionami w niezgrabnym i czulym uscisku, zaczal schodzic, zeslizgujac sie co chwila na swoich skorzanych podeszwach, tak ze wielokrotnie wydawalo mu sie, ze spadnie i zrobi sobie krzywde. W polowie drogi rozmyslil sie i wrocil na gore. Kawalki kory przykleily mu sie do wasow, twarz nabiegla krwia z wysilku.
– Wolalbym, zebys wlozyl mundur i nie chodzil nago – wyznal w zadumie, zanim zszedl na dol i oddalil sie szybkim krokiem. – Mozesz zapoczatkowac mode i wtedy nigdy sie juz nie pozbede tej cholernej bawelny.
25 Kapelan
Od pewnego czasu kapelana zaczely dreczyc watpliwosci. Czy jest Bog? Skad mogl miec pewnosc? Pozycja pastora anabaptysty w armii amerykanskiej byla wystarczajaco trudna nawet przy najbardziej sprzyjajacych okolicznosciach; bez dogmatu stawala sie nie do zniesienia.
Ludzie halasliwi napawali go strachem. Dzielni, przedsiebiorczy ludzie czynu w rodzaju pulkownika Cathcarta wpedzali go w kompleksy. W wojsku wszedzie byl obcy. Szeregowcy i oficerowie nie zachowywali sie w stosunku do niego tak jak w stosunku do innych szeregowcow i oficerow i nawet kapelani nie odnosili sie do niego tak przyjaznie jak do siebie nawzajem. W swiecie, w ktorym sukces byl jedyna wartosci, on pogodzil sie z mysla o porazce. Odczuwal dotkliwie brak tej duszpasterskiej pewnosci siebie i umiejetnosci postepowania, ktorej tylu jego kolegow z innych sekt i religii zawdzieczalo swoje kariery. Nie byl stworzony do sukcesow. Uwazal, ze jest brzydki, i marzyl o tym, zeby uciec do domu, do zony.
W rzeczywistosci kapelan byl prawie przystojnym mezczyzna, z przyjemna, wrazliwa twarza, o barwie i fakturze piaskowca. Mial umysl otwarty we wszystkich bez wyjatku kwestiach.
Moze naprawde byl Washingtonem Iryingiem i moze naprawde podpisywal jego nazwiskiem listy, o ktorych nie mial najmniejszego pojecia. Wiedzial, ze podobne luki w pamieci nie sa rzadkoscia w kronikach medycyny. Wiedzial, ze nic nie mozna wiedziec na pewno, nawet tego, ze nic nie mozna wiedziec na pewno. Pamietal bardzo dokladnie, albo wydawalo mu sie, ze pamieta bardzo dokladnie, swoje wrazenie, iz spotkal juz gdzies kiedys Yossariana przed ich pierwszym spotkaniem w szpitalu. Pamietal, ze doznal podobnego niepokojacego uczucia w dwa tygodnie pozniej, kiedy Yossarian zjawil sie w jego namiocie z prosba o zwolnienie go z dalszych lotow. W tym czasie, oczywiscie, kapelan juz znal Yossariana z dziwnej, nieortodoksyjnej sali szpitalnej, w ktorej wszyscy chorzy wygladali na kryminalistow, z wyjatkiem spowitego od stop do glow w bandaze i gips nieszczesnika, ktory umarl pewnego dnia z termometrem w ustach. Ale kapelan mial wrazenie, ze ich pierwsze spotkanie, o wiele bardziej doniosle i pelne ukrytego znaczenia, odbylo sie dawniej, w zamierzchlej, a moze nawet istniejacej wylacznie w sferze ducha epoce, i ze wtedy rowniez poslal go na smierc, stwierdzajac, iz nic, absolutnie nic nie moze dla niego zrobic.
Podobne watpliwosci z nieposkromiona zarlocznoscia rzucaly sie na watly, cierpiacy organizm kapelana. Czy jest jakas jedna prawdziwa wiara i zycie pozagrobowe? Ile aniolow rzeczywiscie moze tanczyc na lebku od szpilki i czym zajmowal sie Bog w ciagu wszystkich tych nieskonczonych eonow przed stworzeniem swiata? Do czego sluzylo ochronne pietno na czole Kaina, skoro nie bylo innych ludzi na swiecie? Czy Adam i Ewa mieli tez corki? Te i tym podobne wielkie, skomplikowane kwestie ontologiczne dreczyly go nieustannie. Jednak najwazniejsza ze wszystkich byla sprawa grzecznosci i dobrych manier. Jego zmora byl epistemologiczny dylemat sceptyka, niezdolnego do zaakceptowania odpowiedzi na pytania, ktorych jednoczesnie nie chcial odrzucic jako nierozwiazywalnych. Zyl w wiecznej udrece i nigdy nie tracil nadziei.
– Czy zna pan uczucie, ze znajduje sie pan w sytuacji, ktora juz pan kiedys przezywal, wiedzac jednoczesnie, ze przezywa ja pan po raz pierwszy? – spytal z wahaniem Yossariana, ktory siedzial w jego namiocie sciskajac oburacz butelke coca-coli, jedyna rzecz, jaka kapelan mogl mu ofiarowac na pocieszenie. Yossarian skinal niedbale glowa i kapelan zaczai szybciej oddychac szykujac sie, aby polaczonym, nadludzkim wysilkiem woli swojej i Yossariana rozsunac wreszcie potezne faldy czarnej kotary oslaniajacej odwieczne tajemnice bytu. – Czy nie ma pan podobnego uczucia teraz?
Yossarian potrzasnal glowa i wyjasnil, ze zjawisko deja vu polega na chwilowym, nieskonczenie malym opoznieniu w dzialaniu dwoch osrodkow nerwowych, normalnie funkcjonujacych jednoczesnie. Kapelan prawie go nie sluchal. Byl zawiedziony, ale nie wierzyl Yossarianowi, gdyz otrzymal znak w postaci tajemnego, zagadkowego widzenia, ktorego wciaz nie mial smialosci rozglaszac. Z objawienia kapelana wynikal niewatpliwy i budzacy groze wniosek: albo bylo to widzenie zeslane z nieba, albo halucynacja; na kapelana splynela laska albo zaczynal tracic zmysly. Obie ewentualnosci napelnialy go jednakowym lekiem i przygnebieniem. Nie bylo to deja vu ani presaue vu, ani jamais vu. Mozliwe, ze istnialy inne jeszcze vus, o ktorych nigdy nie slyszal, i ze jedno z nich moglo wyjasnic w sposob zadowalajacy zagadkowe zjawisko, jakiego byl swiadkiem i zarazem uczestnikiem; mozliwe nawet, ze nic z tego nie zdarzylo sie naprawde, ze mial do czynienia z aberracja pamieci, a nie percepcji, ze w rzeczywistosci nigdy nie widzial tego, co teraz pamietal, ze jego obecne wrazenie tej pamieci bylo tylko zludzeniem zludzenia i ze tylko mu sie zdaje, iz kiedys zdawalo mu sie, ze widzial na cmentarzu nagiego czlowieka siedzacego na drzewie.
Kapelan wiedzial juz, ze nie ma szczegolnych predyspozycji do wykonywania swego zawodu, i czesto zastanawial sie, czy nie bylby szczesliwszy sluzac w innej specjalnosci, na przyklad jako szeregowy w piechocie albo artylerii polowej, albo nawet jako spadochroniarz. Nie mial prawdziwych przyjaciol. Dopoki nie poznal Yossariana, nie mial w grupie nikogo, z kim czulby sie swobodnie, a z Yossarianem, ktorego czeste wyskoki i przejawy niesubordynacji utrzymywaly kapelana w stanie ciaglego podenerwowania i dwuznacznego radosnego oczekiwania, tez nie czul sie zbyt swobodnie. Kapelan czul sie bezpiecznie siedzac w klubie oficerskim z Yossarianem i Dunbarem albo nawet z Natelym i McWattem. Siedzac z nimi nie musial siedziec z nikim innym; problem, gdzie usiasc, mial rozwiazany i nie musial obawiac sie niepozadanego towarzystwa wszystkich tych oficerow, ktorzy niezmiennie witali go z przesadna wylewnoscia, kiedy sie zjawial, a potem wyraznie czekali, az sobie pojdzie. Jego obecnosc krepowala wielu ludzi. Wszyscy odnosili sie do niego niezwykle przyjaznie, ale nikt
