nie byl dla niego mily; wszyscy z nim rozmawiali, ale nikt mu nigdy nic nie powiedzial. Yossarian i Dunbar byli znacznie swobodniejsi od innych i dlatego kapelan czul sie w ich towarzystwie najlepiej. Wystapili nawet w jego obronie tego wieczoru, kiedy pulkownik Cathcart chcial go znowu wyrzucic z klubu oficerskiego, na co Yossarian zerwal sie z dzikim blyskiem w oku, aby interweniowac, a Nately zawolal: “Yossarian!', aby go pohamowac. Pulkownik Cathcart zbladl jak sciana na dzwiek tego nazwiska i ku ogolnemu zdumieniu wycofal sie w panice, wpadajac na generala Dreedle, ktory odepchnal go zniecierpliwiony i kazal mu natychmiast rozkazac kapelanowi, zeby co wieczor przychodzil do klubu.
Nadazanie za swoim zmieniajacym sie stale statusem w klubie oficerskim sprawialo kapelanowi prawie tyle samo klopotow co pamietanie, w ktorej z dziesieciu stolowek grupy mial zgodnie z programem spozywac kolejny posilek. Najchetniej nie pokazywalby sie w klubie w ogole, gdyby nie przyjemnosc, jaka znajdowal tam w towarzystwie swoich nowych przyjaciol. Klub oficerski byl jedynym miejscem, gdzie kapelan mogl pojsc wieczorem. Z niesmialym, powsciagliwym usmiechem przesiadywal przy stoliku Yossariana i Dunbara nad prawie nie tknieta szklanka lepkoslodkiego wina, rzadko odzywajac sie pierwszy i obracajac nieumiejetnie w palcach fajeczke z kolby kukurydzy, ktora nosil wstydliwie, a od czasu do czasu nabijal tytoniem i palil. Lubil sluchac ckliwych, gorzkoslodkich lamentow Nately'ego, gdyz odzwierciedlaly dosc wiernie jego wlasne romantyczne cierpienia, niezmiennie wywolujac nowy przyplyw tesknoty za zona i dziecmi. Kapelan, rozbawiony szczeroscia i niedojrzaloscia Nately'ego, potakiwal mu kiwajac glowa z sympatia i zrozumieniem. Nately nie chwalil sie zbytnio faktem, ze jego ukochana jest prostytutka, i kapelan wiedzial o tym glownie od kapitana Blacka, ktory nie przeszedl nigdy kolo ich stolika, zeby nie mrugnac znaczaco do kapelana i nie rzucic Nately'emu jakiejs niesmacznej i raniacej uwagi na jej temat. Kapelan nie aprobowal postepowania kapitana Blacka i z najwiekszym trudem powstrzymywal sie, zeby nie zyczyc mu zle.
Nikt, nawet Nately, nie bral pod uwage faktu, ze kapelan Albert Taylor Tappman jest nie tylko kapelanem, lecz takze istota ludzka, ze moze miec urocza, namietna, ladna zone, ktora kocha niemal do szalenstwa, i troje malych, niebieskookich dzieci o obcych, zapomnianych buziach, dzieci, ktore kiedy dorosna, beda go uwazac za dziwaka, i moze nie zechca przebaczyc mu tego, ze zawod ojca bedzie je nieraz stawiac w klopotliwej sytuacji. Dlaczego nikt nie rozumie, ze nie jest dziwolagiem, ale normalnym samotnym czlowiekiem, ktory stara sie prowadzic normalne, samotne, ludzkie zycie? Czy nie krwawi, kiedy sie go kluje? I czy nie smieje sie, kiedy sie go laskocze? Jakby im nigdy nie przyszlo do glowy, ze on tak samo jak oni ma oczy, rece, narzady, wymiary, zmysly i uczucia, ze moze zginac od tej samej broni, ze marznie i grzeje sie na tym samym wietrze i je to samo co oni, chociaz trzeba przyznac, ze za kazdym razem w innej stolowce. Jedynym czlowiekiem, ktory przypuszczalnie zdawal sobie sprawe, ze kapelan ma jakies uczucia, byl kapral Whitcomb, gdyz udalo mu sie zranic je do glebi, kiedy pomijajac kapelana zwrocil sie do pulkownika Cathcarta z propozycja wysylania oficjalnych listow kondolencyjnych do rodzin rannych i poleglych na polu walki.
Zona byla jedyna osoba na swiecie, ktorej kapelan mogl byc pewien, i to by mu wystarczylo, gdyby tylko pozwolono mu zyc wylacznie z nia i z dziecmi. Zona kapelana byla niesmiala, szczuplutka, mila kobieta niewiele po trzydziestce, bardzo ladna ciemna brunetka o waskiej talii, chlodnych, inteligentnych oczach, malych, bialych, ostrych zabkach i zywej, dzieciecej buzi o drobnych rysach. Twarzy dzieci stale zapominal i ilekroc ogladal ich fotografie, mial wrazenie, ze widzi je po raz pierwszy. Kapelan kochal zone i dzieci z tak nieposkromiona zarliwoscia, ze czesto chcialo mu sie pasc bezradnie na ziemie i plakac jak najnedzniejszy kaleka. Przesladowaly go bezlitosnie makabryczne fantazje na ich temat i przerazliwe, ohydne przeczucia chorob i wypadkow. Kazda chwile zadumy zatruwal mu lek przed straszliwymi chorobami w rodzaju tumoru Ewinga lub bialaczki; po kilka razy w tygodniu przezywal smierc synka, poniewaz nie nauczyl zony, jak tamowac krwotok tetniczy; ogladal przez lzy w paralizujacej ciszy, jak cala jego rodzina ginie po kolei porazona pradem z gniazdka w piwnicy, poniewaz zapomnial im powiedziec, ze cialo ludzkie jest dobrym przewodnikiem elektrycznosci; cala czworka prawie co noc ginela w plomieniach, kiedy ich jednopietrowy drewniany domek zapalal sie od wybuchu piecyka gazowego; z upiornymi, okrutnymi, odrazajacymi szczegolami widzial, jak delikatne, kruche cialo jego biednej, ukochanej zony jest rozgniatane na rzadka miazge na scianie supersamu przez jakiegos pijanego do nieprzytomnosci kierowce, i patrzal, jak jego piecioletnia rozszlochana coreczke odprowadza z miejsca wstrzasajacego wypadku lagodny, siwowlosy pan, ktory zawsze gwalcil ja i mordowal w opuszczonym kamieniolomie, a dwojka mlodszych dzieci umierala powoli z glodu w domu, po tym jak pilnujaca ich tesciowa konala na atak serca, uslyszawszy przez telefon o wypadku jego zony. Zona kapelana byla urocza, lagodna, rozwazna kobieta i kapelan tesknil za cieplym dotknieciem jej szczuplej reki, za musnieciem jej miekkich czarnych wlosow, za czulym, uspokajajacym dzwiekiem jej glosu. Byla znacznie silniejszym czlowiekiem od niego. Pisywal do niej raz, czasem dwa razy w tygodniu krotkie, beztroskie listy. Chcialby pisac do niej po calych dniach gwaltowne listy milosne, zapelniajac nieskonczone stronice rozpaczliwymi, najtajniejszymi wyznaniami pokornego uwielbienia i pozadania oraz szczegolowymi instrukcjami, jak stosowac sztuczne oddychanie. Chcialby calymi kaskadami wylac przed nia swoja nieznosna samotnosc i rozpacz i przestrzec ja, zeby zamykala kwas borny i aspiryne przed dziecmi i nigdy nie przechodzila jezdni przy czerwonym swietle. Ale nie chcial jej martwic. Zona kapelana byla wrazliwa, lagodna i pelna wspolczucia. Sny kapelana o spotkaniu z zona prawie niezmiennie konczyly sie plastycznymi aktami milosnymi.
Kapelan najbardziej czul sie oszustem na pogrzebach i wcale by sie nie zdziwil, gdyby sie okazalo, ze zjawa na drzewie owego dnia byla wyrazem gniewu Wszechmogacego za bluznierstwo i pyche zwiazana z jego funkcja. Symulowanie powagi, pozorowanie smutku i udawanie, ze posiada sie nadprzyrodzona wiedze o zyciu pozagrobowym w tak przerazliwych i tajemnych okolicznosciach, wydawalo mu sie najstraszliwszym z przesteptw. Pamietal – czy tez byl prawie pewien, ze pamieta – scene na cmentarzu doskonale. Widzial jak dzis majora Majora i majora Danby'ego, stojacych po jego bokach ponuro jak dwie strzaskane kamienne kolumny, pamietal prawie dokladnie, ilu bylo zolnierzy i gdzie ktory stal, widzial czterech ludzi opartych o lopaty, ohydna trumne, wielka, tryumfujaca kupe pulchnej czerwonobrazowej ziemi i ciezkie, nieruchome, pozbawione glebi, przygniatajace niebo, tak dziwnie puste i blekitne tego dnia, ze niemal nie do zniesienia. Zapamietal te szczegoly na zawsze, gdyz stanowily nieodlaczna czesc najbardziej niezwyklego wydarzenia w jego zyciu, wydarzenia moze cudownego, a moze patologicznego: ukazania sie nagiego czlowieka na drzewie. Jak mial to wyjasnic? Nie dawalo sie to podciagnac ani pod deja vu, ani jamais vu, ani presque vu. Czyzby wiec zjawa? Dusza zmarlego? Aniol z nieba lub wyslannik piekiel? A moze caly ten fantasmagoryczny epizod byl po prostu tworem jego chorej wyobrazni, wyrodniejacego umyslu, gnijacego mozgu? Mozliwosci, ze na drzewie rzeczywiscie siedzial nagi czlowiek – a wlasciwie dwoch, bo wkrotce przylaczyl sie do niego drugi, odziany od stop do glow w zlowieszczy ciemny stroj i brazowe wasy, ktory pochylal sie ku temu pierwszemu ofiarowujac mu rytualnym gestem jakis napoj w brazowym pucharze – kapelan nie bral nawet pod uwage.
Kapelan byl naprawde bardzo uczynnym czlowiekiem, tylko nigdy nie udalo mu sie nikomu pomoc, nawet Yossarianowi, kiedy postanowil ostatecznie chwycic byka za rogi i odwiedzic potajemnie majora Majora, aby sie dowiedziec, czy to prawda, co mowi Yossarian, ze lotnicy w grupie pulkownika Cathcarta sa rzeczywiscie zmuszani do odbywania wiekszej ilosci lotow bojowych niz w innych jednostkach. Kapelan zdecydowal sie na to desperacko odwazne posuniecie po kolejnej awanturze z kapralem Whitcombem, popiwszy letnia woda z manierki swoj niewesoly posilek, zlozony z dwoch czekoladowych balonikow. Wyruszyl do majora Majora pieszo, zeby nie zauwazyl go kapral Whitcomb, i przemykal sie po cichu lasem, dopoki nie znikly mu z oczu dwa namioty na polance, a potem skrecil do opuszczonego wykopu kolejowego, gdzie grunt byl rowniejszy. Szedl po skamienialych drewnianych podkladach, czujac narastajacy gniew i bunt. Tego dnia zostal sponiewierany i ponizony kolejno przez pulkownika Cathcarta, pulkownika Korna i kaprala Whitcomba. Musial wreszcie dac odczuc swoja obecnosc! Wkrotce jego watla piers zaczela sie ciezko unosic. Szedl najpredzej, jak tylko mogl, gdyz bal sie, ze jego determinacja moze oslabnac, jezeli zwolni kroku. Po chwili zobaczyl jakas postac w mundurze zblizajaca sie z naprzeciwka miedzy zardzewialymi szynami. Natychmiast wdrapal sie po scianie wykopu i przygiety za zaslona krzewow podazal dalej w tym samym kierunku waska, porosnieta mchem sciezka, ktora wila sie w cieniu lasu. Posuwanie sie bylo tu znacznie bardziej utrudnione, ale on nie zwazajac na nic parl do przodu z ta sama palaca determinacja, raz po raz slizgajac sie, potykajac i kaleczac sobie nagie dlonie o uparte galezie zagradzajace droge, az wreszcie krzewy i wysokie paprocie po obu stronach rozstapily sie i kapelan przemknal obok oliwkowej przyczepy wojskowej ustawionej na ceglach, wyraznie widocznych wsrod rzadszego tutaj podszycia. Dalej minal namiot z jasnym, perlowoszarym kotem wygrzewajacym sie przed wejsciem, nastepna przyczepe na ceglach i wreszcie wpadl na polanke zajmowana przez eskadre Yossariana. Czul na wargach slony smak potu. Nie zatrzymujac sie ani na chwile poszedl srodkiem polanki prosto do kancelarii, gdzie powital go chudy, przygarbiony sierzant sztabowy o dlugich jasnoblond wlosach i wystajacych kosciach policzkowych, ktory poinformowal go
