– Dzieki temu moge nawet trafic na lamy “The Saturday Evening Post' – pochwalil sie z usmiechem pulkownik Cathcart, przechadzajac sie zwawo po swoim gabinecie, w ktorym strofowal kapelana. – A pan nie potrafil docenic tego projektu. W osobie kaprala Whitcomba ma pan dobrego pomocnika. Mam nadzieje, ze to przynajmniej pan docenia.
– Sierzanta Whitcomba – wyrwalo sie mimo woli kapelanowi.
– Powiedzialem przeciez sierzanta Whitcomba – zaperzyl sie pulkownik Cathcart. – Dobrze by bylo, gdyby choc raz wysluchal pan tego, co sie do pana mowi, zamiast szukac dziury w calym. Nie chce pan chyba do konca zycia pozostac kapitanem?
– Nie rozumiem, panie pulkowniku.
– Nie widze przed panem zadnych mozliwosci awansu, jezeli nadal bedzie pan w ten sposob postepowac. Kapral Whitcomb uwaza, ze wy, ksieza, nie mieliscie zadnego pomyslu od tysiaca dziewieciuset czterdziestu czterech lat, i gotow jestem przyznac mu racje. Zdolny chlopak z tego kaprala Whitcomba. Tak, od dzisiaj to sie zmieni. – Pulkownik usiadl z wyrazem determinacji i oczyscil z papierow srodek biurka. Kiedy skonczyl, stuknal w srodek tej oczyszczonej powierzchni palcem.
– Od jutra – powiedzial – chce, zeby pisal pan z kapralem Whitcombem listy kondolencyjne do najblizszych krewnych kazdego poleglego, rannego lub wzietego do niewoli zolnierza naszej grupy. Zycze sobie, zeby to byly listy szczere. Chce, zeby mowily szczegolowo o kazdym zolnierzu, tak aby nie ulegalo watpliwosci, ze kazde panskie slowo plynie z glebi mojego serca. Jasne?
Kapelan impulsywnie zrobil krok naprzod, aby zaprotestowac.
– Alez, panie pulkowniku, to niemozliwe! – wybuchnal. – Nawet nie znamy tak dobrze wszystkich zolnierzy.
– A co to za roznica? – spytal pulkownik Cathcart i nagle usmiechnal sie pojednawczo. – Kapral Whitcomb przyniosl mi projekt listu, ktory przewiduje w zasadzie kazda sytuacje. Niech pan poslucha: “Szanowna Pani, Panie, Panno lub Szanowni Panstwo! Nie potrafie znalezc slow, aby wyrazic gleboko osobisty bol, jakiego doznalem na wiesc, ze Pani(a) maz, syn, ojciec lub brat polegl, zostal ranny lub zaginal'. I tak dalej. Uwazam, ze to wstepne zdanie doskonale oddaje moje uczucia. Niech ksiadz poslucha, a moze, jezeli ksiadz nie ma do tego serca, przekaze ksiadz cala sprawe kapralowi Whitcombowi?
– Pulkownik Cathcart wybil niedopalek z cygarniczki i wygial ja w obu dloniach jak szpicrute z onyksu i kosci sloniowej. – To jest jedna z najwiekszych wad ksiedza – powiedzial. – Kapral Whitcomb uwaza, ze nie ma ksiadz zaufania do ludzi. Mowi tez, ze brak ksiedzu inicjatywy. Chyba ksiadz nie zaprzeczy, prawda?
– Nie, panie pulkowniku. – Kapelan potrzasnal glowa czujac sie bardzo podle, poniewaz rzeczywiscie nie mial zaufania do podwladnych, brakowalo mu inicjatywy i faktycznie mial ochote zaprzeczyc pulkownikowi. W glowie mial sieczke. Za oknami strzelano do rzutkow i kapelan wzdrygal sie za kazdym strzalem. Nie mogl sie przyzwyczaic do odglosu wystrzalow. Otaczaly go ze wszystkich stron kosze dorodnych pomidorow i byl prawie pewien, ze kiedys w zamierzchlej przeszlosci stal juz w gabinecie pulkownika Cathcarta w podobnej sytuacji, otoczony takimi samymi koszami pomidorow. Znowu deja vu. Sceneria byla znajoma, a jednoczesnie jakze odlegla. Czul, ze ubranie ma brudne i zniszczone, i dreczyla go smiertelna obawa, ze smierdzi.
– Za bardzo bierze sobie ksiadz wszystko do serca – powiedzial pulkownik Cathcart szczerze, z nuta protekcjonalnego obiektywizmu.
– To tez jest jedna z wad ksiedza. Grobowa mina ksiedza wprawia wszystkich w przygnebienie. Chce od czasu do czasu uslyszec smiech ksiedza. Dalej, smialo, kapelanie! Niech sie ksiadz rozesmieje serdecznie, a dostanie ksiadz caly kosz dorodnych pomidorow. – Pulkownik odczekal kilka sekund wpatrujac sie w kapelana i zachichotal zwyciesko. – Widzi ksiadz, ze mam racje. Nie potrafi sie ksiadz rozesmiac.
– Nie, panie pulkowniku – przyznal kapelan pokornie, przelykajac sline powoli, z wyraznym wysilkiem. – Nie teraz. Bardzo chce mi sie pic.
– Wiec niech sie ksiadz napije. Pulkownik Kom trzyma zwykle whisky w biurku. Powinien ksiadz sprobowac wpasc kiedys wieczorem z nami do klubu oficerskiego i troche sie rozerwac. Niech sie ksiadz zabawi od czasu do czasu. Mam nadzieje, ze nie uwaza sie ksiadz za kogos lepszego od nas dlatego, ze jest ksiadz zawodowym oficerem?
– Alez skad, panie pulkowniku – zapewnil go kapelan z zazenowaniem. – Prawde mowiac, spedzilem w klubie kilka ostatnich wieczorow.
– Jest ksiadz tylko kapitanem – kontynuowal pulkownik, nie zwracajac najmniejszej uwagi na slowa kapelana. – Moze ksiadz byc zawodowym oficerem, ale nadal jest tylko kapitanem.
– Tak jest, panie pulkowniku. Wiem o tym.
– No to bardzo dobrze. Moze to nawet lepiej, ze sie ksiadz nie rozesmial. I tak nie dalbym ksiedzu tych pomidorow. Kapral Whitcomb powiedzial mi, ze wzial ksiadz dorodnego pomidora bedac tutaj dzis rano.
– Dzis rano? Alez, panie pulkowniku! Pan sam mi go dal. Pulkownik Cathcart podejrzliwie przekrzywil glowe.
– Przeciez wcale nie mowie, ze go ksiedzu nie dalem. Powiedzialem tylko, ze ksiadz go wzial. Nie rozumiem, dlaczego tak sie ksiadz denerwuje, jezeli rzeczywiscie go ksiadz nie ukradl. Wiec twierdzi ksiadz, ze sam go ksiedzu dalem?
– Tak jest, panie pulkowniku. Przysiegam, ze tak.
– Musze wiec ksiedzu wierzyc na slowo. Chociaz nie wyobrazam sobie, po co mialbym dawac ksiedzu dorodnego pomidora. – Pulkownik Cathcart fachowym ruchem przeniosl okragly szklany przycisk z prawej strony biurka na lewa i wzial do reki zaostrzony olowek. – No dobrze, mam teraz mase waznej roboty, jezeli ksiadz juz skonczyl. Prosze dac mi znac, kiedy kapral Whitcomb wysle juz z tuzin tych listow, i wtedy skontaktujemy sie z redakcja “The Saturday Evening Post'. – Nagle blysk natchnienia rozjasnil jego oblicze. – Hej! Chyba znowu zglosze nasza grupe do nalotu na Awinion. To powinno przyspieszyc sprawe!
– Na Awinion? – Serce kapelana zamarlo i poczul, ze przebiegaja go ciarki.
– Tak jest – wyjasnil pulkownik radosnie. – Im wczesniej bedziemy mieli jakies straty, tym predzej bedzie mozna nadac bieg sprawie. Chcialbym w miare moznosci trafic do numeru swiatecznego. Mysle, ze jest wtedy wiekszy naklad.
I ku przerazeniu kapelana pulkownik podniosl sluchawke, zeby zglosic swoja grupe na ochotnika do nalotu na Awinion, a wieczorem znowu chcial go wyrzucic z klubu oficerskiego na moment przed tym, nim pijany Yossarian podniosl sie przewracajac krzeslo, aby wymierzyc karzacy cios, i Nately zawolal go po nazwisku, na dzwiek ktorego pulkownik Cathcart pobladl i cofnal sie przezornie, nadeptujac na noge generala Dreedle, ktory odepchnal go zdegustowany i rozkazal mu natychmiast wrzucic kapelana z powrotem do klubu. Pulkownik Cathcart gubil sie w tym wszystkim: najpierw to budzace trwoge nazwisko “Yossarian!' rozbrzemiewajace donosnie jak dzwon na trwoge, a potetn ta noga generala Dreedle. Byla to jeszcze jedna wada kapelana – pulkownik Cathcart nigdy nie potrafil przewidziec, jak general Dreedle zareaguje na jego widok. Pulkownik Cathcart na zawsze zapamietal wieczor, kiedy general Dreedle po raz pierwszy zwrocil uwage na kapelana w klubie oficerskim, unoszac czerwona, rozgrzana, nasaczona alkoholem twarz i przypatrujac sie w zamysleniu poprzez zolte kleby dymu kapelanowi przycupnietemu samotnie pod sciana.
– Niech mnie szlag trafi! – zawolal general Dreedle ochryple, poruszajac ze zdziwieniem kosmatymi, siwymi, groznymi brwiami. – Czy to czasem nie kapelan? To rzeczywiscie piekne, jezeli osobe duchowna mozna zobaczyc w takim miejscu, wsrod bandy sprosnych pijakow i karciarzy.
Pulkownik Cathcart zacisnal surowo wargi i zaczal wstawac.
– Jestem zupelnie tego samego zdania – zgodzil sie skwapliwie tonem ostentacyjnego potepienia. – Nie mam pojecia, co sie ostatnio dzieje z duchowienstwem.
– Staja sie coraz lepsi, oto co sie z nimi dzieje – mruknal general Dreedle z naciskiem.
Pulkownik Cathcart przelknal niezrecznie, ale szybko odzyskal panowanie nad soba.
– Tak jest, panie generale. Sa coraz lepsi. To wlasnie mialem na mysli, panie generale.
– To jest wlasnie odpowiednie miejsce dla kapelana, powinien byc wsrod ludzi, kiedy pija i graja w karty, aby ich lepiej zrozumiec i zdobyc ich zaufanie. W przeciwnym razie, jakze, u diabla, moze ich naklonic do wiary w Boga?
– To wlasnie mialem na mysli, panie generale, kiedy rozkazalem mu tu przychodzic – ostroznie powiedzial pulkownik Cathcart, po czym objawszy przyjaznie kapelana przyparl go do sciany i z chlodna nuta w glosie kazal mu kazdego wieczoru meldowac sie w klubie oficerskim, zeby mogl stykac sie z ludzmi, kiedy pija i graja w karty, aby ich lepiej zrozumiec i zdobyc ich zaufanie.
