determinacja przebiegl z najwieksza szybkoscia przez oboz eskadry, minal baze samochodowa i juz wbiegal ciezko dyszac waska, kreta sciezka pod gore, kiedy wreszcie dogonil go Nately, ktory nadal wolal z troska w glosie: “Yo-Yo! Yo-Yo!', blagajac go, zeby stanal. Objal go za ramiona usilujac powstrzymac. Yossarian odwrocil sie gwaltownie i uwolnil z jego objec. Nately powtornie wyciagnal rece i Yossarian z calej sily uderzyl piescia w sam srodek delikatnej, mlodej twarzy Nately'ego, i sypiac przeklenstwami cofnal ramie, zeby uderzyc jeszcze raz, ale Nately padl z jekiem i lezal skulony na ziemi, z glowa ukryta w dloniach, a spomiedzy palcow ciekla mu krew. Yossarian obrocil sie na piecie i pobiegl dalej nie ogladajac sie za siebie.
Wkrotce zobaczyl karabin maszynowy. Dwie sylwetki zerwaly sie na odglos jego krokow i uciekly w noc z drwiacym smiechem, zanim zdazyl tam dobiec. Spoznil sie. Ich kroki oddalaly sie, pozostawiajac krag workow z piaskiem pusty i cichy w rzeskim, bezwietrznym blasku ksiezyca. Rozejrzal sie dokola zbity z tropu. Znowu dobiegl go z oddali szyderczy smiech. Gdzies blisko trzasnela galazka. Yossarian przykleknal i czujac chlodny dreszcz podniecenia wycelowal. Uslyszal skradajacy sie szelest lisci po drugiej stronie workow z piaskiem i szybko wystrzelil dwa razy. Ktos strzelil w odpowiedzi i Yossarian poznal ten strzal.
– Dunbar? – zawolal.
– Yossarian?
Opuscili swoje kryjowki i wyszli sobie naprzeciw na malej polance z wyrazem znuzenia i rozczarowania, z bronia w opuszczonych rekach. Obaj drzeli z lekka na mroznym powietrzu i sapali po wysilku gwaltownej wspinaczki.
– Dranie – powiedzial Yossarian. – Uciekli.
– Ukradli mi dziesiec lat zycia – wykrzyknal Dunbar. – Myslalem, ze to ten skurwysyn Milo znowu nas bombarduje. Jeszcze nigdy nie bylem tak przerazony. Chcialbym wiedziec, co to za dranie.
– Jeden to byl sierzant Knight.
– Chodzmy go zabic – powiedzial Dunbar szczekajac zebami. – On nie mial prawa tak nas straszyc. Yossarian nie chcial juz nikogo zabijac.
– Pomozmy najpierw Nately'emu – powiedzial. – Zdaje sie, ze cos mu zrobilem tam na dole.
Ale na sciezce nie bylo ani sladu Nately'ego, nawet kiedy Yossarian rozpoznal wlasciwe miejsce po krwi na kamieniach. Nie bylo go tez w namiocie i zobaczyli go dopiero nastepnego ranka, kiedy zostali przyjeci w charakterze pacjentow do szpitala, po tym jak sie dowiedzieli, ze Nately lezy tam od wczoraj ze zlamanym nosem. Na jego twarzy odmalowal sie strach, zaskoczenie i radosc, gdy weszli na sale czlapiac w pantoflach i szlafrokach za siostra Cramer, ktora wskazala im lozka. Nately mial wielki opatrunek na nosie i podsiniaczone oczy. Czerwienil sie az do zawrotu glowy w niesmialym zazenowaniu i mowil, ze to jemu jest przykro, kiedy Yossarian przepraszal, ze go uderzyl. Yossarian czul sie okropnie: nie mogl patrzec na zdemolowana fizjonomie Nately'ego, chociaz widok byl tak komiczny, ze mial ochote parsknac smiechem.
Dunbarowi robilo sie niedobrze od tej ich czulostkowosci i wszystkim trzem ulzylo, kiedy niespodziewanie wpadl ze swoim wymyslnym aparatem fotograficznym i symulowanymi objawami zapalenia wyrostka Joe Glodomor, ktory chcial byc blisko Yossariana, zeby robic zdjecia, kiedy ten bedzie podmacywal siostre Duckett. I jego, i Yossariana czekalo rozczarowanie. Siostra Duckett postanowila poslubic lekarza
– obojetnie jakiego, poniewaz wszyscy lekarze dobrze zarabiaja
– i nie chciala ryzykowac w poblizu czlowieka, ktory pewnego dnia moze zostac jej mezem. Joe Glodomor byl wsciekly i niepocieszony, dopoki – kto by sie spodziewal! – nie wprowadzono kapelana w rudym welwetowym szlafroku, rozjasnionego jak chuda latarnia morska, z promiennym usmiechem samozadowolenia zbyt wielkiego, aby je mozna bylo ukryc. Kapelan przybyl do szpitala z bolem serca, przyczyne ktorego lekarze upatrywali we wzdeciu, oraz z zaawaansowanym przypadkiem wisconsinskiego polpasca.
– A coz to, u diabla, jest ten wisconsinski polpasiec? – spytal Yossarian.
– Lekarze tez o to pytali! – rzucil kapelan z duma i wybuchnal smiechem. Nikt go jeszcze nie widzial tak rozradowanego. – Wisconsinski polpasiec nie istnieje. Rozumiecie? Sklamalem. Zawarlem z lekarzami umowe. Obiecalem, ze im powiem, kiedy moj wisconsinski polpasiec ustapi, pod warunkiem, ze oni nie zrobia nic, aby go leczyc. Po raz pierwszy w zyciu sklamalem. Czy to nie cudowne?
Kapelan zgrzeszyl i czul sie dobrze. Zdrowy rozsadek podpowiadal mu, ze klamstwo i uchylanie sie od obowiazkow jest grzechem. Z drugiej strony kazdy wie, ze grzech to zlo i ze dobro nie moze pochodzic od zla. On tymczasem czul sie dobrze, wiecej, czul sie zdecydowanie cudownie. A zatem wynikalo z tego logicznie, ze klamanie i uchylanie sie od obowiazkow nie moze byc grzechem. Kapelan w przeblysku boskiego natchnienia opanowal jakze uzyteczna technike dorabiania teorii do praktyki i byl zachwycony swoim odkryciem. To byl cud. Bez wiekszego trudu mozna bylo przeksztalcic wystepek w cnote, oszczerstwo w prawde, impotencje w abstynencje, bezczelnosc w skromnosc, rabunek w filantropie, zlodziejstwo w zaszczyt, bluznierstwo w madrosc, brutalnosc w patriotyzm i sadyzm w wymiar sprawiedliwosci. Kazdy mogl to robic; rzecz nie wymagala specjalnych zdolnosci. Wystarczylo nie miec charakteru. Kapelan ze zrecznoscia wirtuoza wyliczal cala game ortodoksyjnych grzechow, Nately zas siedzial w lozku plonac uniesieniem, oszolomiony tym, ze stal sie osrodkiem takiej zwariowanej kompanii. Czul sie mile polechtany i jednoczesnie niepokoil sie, pewien, ze wkrotce pojawi sie jakis surowy przelozony i wyrzuci ich wszystkich jak bande wloczegow. Ale nikt ich nie nachodzil. Wieczorem w znakomitych humorach poszli cala paczka obejrzec jakas nedzna hollywoodzka bzdure w technikolorze, a kiedy w znakomitych humorach cala paczka wrocili po obejrzeniu nedznej hollywoodzkiej bzdury, zolnierz w bieli byl na swoim miejscu i Dunbar zaczal wrzeszczec w ataku histerii.
– On wrocil! – wrzeszczal Dunbar. – On wrocil! On wrocil!
Yossarian stanal jak wryty, porazony zarowno niesamowita piskliwoscia w glosie Dunbara, jak i znajomym, bialym, patologicznym widokiem zolnierza spowitego od stop do glow w gips i bandaze. W gardle Yossariana zabulgotal dziwny, drzacy, mimowolny odglos.
– On wrocil! – wrzasnal znowu Dunbar.
– On wrocil! – zawtorowal mu zarazony jego strachem pacjent majaczacy w goraczce.
Sala w mgnieniu oka zamienila sie w dom wariatow. Tlum chorych i rannych zaczal belkotac niezrozumiale, biegac i skakac w przejsciach, jakby w budynku wybuchl pozar. Pacjent z jedna noga i z jednym szczudlem kustykal szybko w te i z powrotem w panice krzyczac:
– Co sie dzieje? Co sie dzieje? Pali sie? Pali sie?
– On wrocil! – krzyknal mu ktos w odpowiedzi. – Nie slyszales? On wrocil! On wrocil!
– Kto wrocil? – krzyczal ktos inny. – Co sie dzieje?
– Co to ma znaczyc? Co mamy robic?
– Czy to pozar?
– Wstawajcie i uciekajcie, do cholery! Wszyscy wstawajcie i uciekajcie!
Wszyscy zerwali sie z lozek i zaczeli biegac po sali. Facet z Wydzialu Sledczego szukal rewolweru, zeby zastrzelic drugiego faceta z Wydzialu Sledczego, ktory wpakowal mu lokiec w oko. Na sali zapanowal kompletny chaos. Pacjent majaczacy w goraczce wyskoczyl na przejscie omal nie przewracajac pacjenta z jedna noga, ktory niechcacy postawil czarny gumowy koniec swego szczudla na jego bosej stopie, miazdzac mu kilka palcow. Pacjent majaczacy w goraczce i ze zmiazdzonymi palcami upadl na podloge i plakal z bolu, a inni potykali sie o niego, zadajac mu nowe rany w slepej, smiertelnej, panicznej kotlowaninie. “On wrocil!' – mruczeli, skandowali i wykrzykiwali histerycznie, biegajac bez celu. “On wrocil, on wrocil!' Nagle posrodku tego wszystkiego znalazla sie siostra Cramer, ktora wymachujac rekami jak poliq'ant usilowala rozpaczliwie przywrocic porzadek i zalala sie bezradnie lzami, kiedy jej wysilki okazaly sie daremne. – Uspokojcie sie, blagam, uspokojcie sie – nawolywala bezskutecznie, wstrzasana poteznymi szlochami. Kapelan, blady jak upior, nie mial pojecia, co sie dzieje, podobnie jak Nately, ktory nie odstepowal Yossariana trzymajac sie jego lokcia, i Joe Glodomor, ktory szedl za nimi podejrzliwie, zaciskajac kosciste piesci i rzucajac na boki przestraszone spojrzenia.
– Hej, o co chodzi? – dopytywal sie Joe Glodomor. – O co tu, do cholery, chodzi?
– To ten sam facet! – odpowiedzial Dunbar z naciskiem, przekrzykujac ochryply gwar. – Nie rozumiesz? To ten sam facet.
Yossarian uswiadomil sobie, ze on tez powtarza: “To ten sam facet', drzac z poteznego i zlowrozbnego podniecenia, ktorego nie potrafil opanowac, i w slad za Dunbarem zaczal sie przepychac do lozka zolnierza w bieli.
– Tylko spokojnie, panowie – radzil wszystkim niski, patriotycznie nastawiony Teksanczyk, usmiechajac sie niepewnie. – Po co sie tak denerwowac? Moglibyscie sie uspokoic.
– To ten sam facet! – zaczeto mruczec, skandowac i wykrzykiwac. Nagle znalazla sie tez siostra Duckett.