tez bylo przewozic ciezkie przedmioty na recznym wozku lub czasami za pomoca suwnicy, ktora biegla nad naszymi glowami wzdluz calej dlugosci kuzni i ktora kierowalo sie przyciskami podobnymi do tych na pilocie dzisiejszego telewizora; ciac metal na kawalki okreslonej dlugosci; szlifowac na plasko glowki srub oraz je gwintowac. Przy gwintownicach wraz z facetem z sasiedniego dzialu wymyslilem w zasadzie dla zartu szybki naprzemienny system pracy, dzieki ktoremu gwintowalismy sruby z zapierajaca dech predkoscia, ktorej nie znano wczesniej w tej kuzni, predkoscia, ktora przyciagala do nas gapiow i sprowokowala pomruk aprobaty nawet u malomownego pana Beemana. Ale bawilo nas to tylko sporadycznie, nikt bowiem nie potrzebowal na gwalt milionow gwintowanych srub i tak naprawde – jesli pominac chec dostarczenia uciechy sobie i innym – nie bylo powodu sie spieszyc.
Od czasu do czasu musialem poslugiwac sie ciezkim kowalskim mlotem. Nie bylem w tym najlepszy. Na szczescie dla uzyskania maksymalnego efektu nie musialem podnosic go wysoko nad glowe; opuszczajac z hukiem obuch na jakies przytrzymywane przez kogos innego narzedzie, pozwalalem, by wieksza czesc pracy wykonala za mnie grawitacja. Czlowiek, z ktorym pracowalem, byl narazony na wieksze niz ja niebezpieczenstwo. Z wyjatkiem chwili nieuwagi przy krajarce, w kuzni nie grozilo mi nic gorszego niz to, na co narazony bylem jako archiwista albo poslaniec Western Union. Pracujac w Western Union, moglem przeciez, na Boga, wpasc pod samochod!
Oprocz epizodu z krajarka najsilniej utkwil mi w pamieci niejasny i nie dajacy sie nazwac lek przed tym, co moglo mi sie przytrafic podczas podrozy do stoczni, ktora odbylem pociagiem i promem. Dzisiaj, gdy przestepstwa przeciwko Bogu ducha winnym ludziom wydaja sie zalewac caly kraj, jestem uczulony na wszelkie podroze, watpie jednak, by wowczas dreczyly mnie tego rodzaju obawy. Gdyby tak bylo, moglbym w ogole nie pojechac, w kazdym razie nie sam. Watpie, czy chcialaby tego moja rodzina.
Podroz zajela caly dzien i nastepny ranek i pamietam, ze w przewazajacej czesci spedzilem ja w milczeniu i samotnosci. Po raz pierwszy wyjechalem z domu pociagiem i cala ekspedycja musiala byc dla mnie tak samo smutna i posepna jak jazda autobusem na letni oboz. Do nikogo sie nie odzywalem i nikt nie odezwal sie do mnie. Nie jestem zbyt dobry w nawiazywaniu rozmowy z nieznajomymi i nigdy nie poderwalem dziewczyny, jezeli nie zapoznal nas ktos trzeci. Bylem wiezniem zegara, odizolowanym od ludzi, bezradnym i zbolalym niewolnikiem uplywajacego czasu. Moze juz wowczas uleglem mimowolnie ponuremu freudowskiemu konceptowi, ze ludzie, ktorzy wyjezdzaj a z domu, czasami nie wracaja.
Podroz pociagiem skonczyla sie dla mnie w Wirginii, w miejscu o nazwie Cape Charles. Tam, zgodnie z instrukcjami, skrupulatnie spisanymi przez Lee, wsiadlem na prom, aby odbyc morska przejazdzke, ktora, ku mojemu zdumieniu, trwala kilka kolejnych godzin. Dlugosc rejsu i rozmiary zatoki, Chesapeake Bay, wywarly na mnie olbrzymie wrazenie – do tej pory jedyne moje podroze promem z koniuszka Manhattanu na Staten Island trwaly nie dluzej niz pietnascie minut. Kiedy dotarlem do portu, konczyl sie dzien. Kolejny prom mial zawiezc mnie do Portsmouth i stoczni marynarki wojennej, nie wydawalo sie jednak rozsadne, abym plynal tam w nocy i wedrowal przez obce miasto po zapadnieciu zmroku.
W zwiazku z tym zaraz po przyjezdzie zameldowalem sie w pierwszym lepszym niedrogim hotelu. Wygladal na… bezpretensjonalny. Do mojego pokoju saczylo sie przez okno rozowe swiatlo neonow kawiarni po drugiej stronie ulicy. Nie nagabywany przez nikogo zjadlem tam samotnie kolacje przy barze. Nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze jestem jedynym gosciem w hotelu. Recepcjonista byl chudym kaprawym facetem kolo trzydziestki, z czerwonym znamieniem na podbrodku. Przeczytalem juz wowczas mnostwo amerykanskiej prozy i postanowilem przy kolacji, ze jesli zaproponuje, iz przysle mi do pokoju kobiete, zbiore sie na odwage i odpowiem tak. Nie wiedzialem jednak, jak o to poprosic. (Teraz chybabym wiedzial, lec/ watpie, czy mialbym ochote). Obudziwszy sie nazajutrz wczesnym rankiem, wpadlem w niepokoj. Nie dostrzegalem sladu innych gosci i bylem nieco zaskoczony i szczesliwy, kiedy udalo mi sie bezpiecznie wyjsc z hotelu, nie tracac walizek ani zycia.
Podroz promem do Portsmouth byla krotka. Po zejsciu na lad zapytalem o stocznie, przejechalem kilka mil autobusem do kompleksu domkow, gdzie mialem mieszkac, zeby zameldowac sie i wynajac pokoj, i kiedy ujrzalem w koncu kilka znajomych twarzy z Coney Island, poczulem sie jak u siebie w domu.
Po zgloszeniu sie pierwszego ranka do pracy nauczylem sie nie tylko, jak radzic sobie z recznym wozkiem, tarczami sciernymi i beczka zelaznych srub, zbyt ciezka, by mozna ja oburacz podniesc, lecz rowniez jak odbijac karte zegarowa. Zarowno przyjazny brygadzista, jak i jego niekomunikatywny zastepca stali tuz przy wejsciu na hale, czekajac nie tylko na mnie. Zwracali uwage na kazdego wchodzacego, nie spuszczajac przy tym sokolego wzroku z umieszczonej w szafce przy scianie duzej tablicy z rzedami okraglych mosieznych numerkow zawieszonych w porzadku numerycznym na malych kolkach. Przydzielono mi jeden z nich. Kazdy zaczynajacy zmiane pracownik musial przy wejsciu odwrocic swoj mosiezny numerek z lewej na prawa strone, zeby potwierdzic, ze jest obecny. Jeden albo dwaj nadzorcy stali na posterunku kazdego ranka, sprawdzajac, czy nikt nie odwraca numerka za kogos innego. Kiedy fabryczna syrena oznajmiala koniec dziennej zmiany, cala procedure powtarzano, aby upewnic sie, czy nikt, kto zglosil sie rano do pracy, nie dal w tym czasie nogi. A rano, zaraz po tym, jak syrena oficjalnie oglaszala poczatek naszej zmiany, broniace dostepu do tej wersji fabrycznego zegara szklane drzwiczki byly zamykane i otwierano je dopiero w porze wyjscia.
Ten, kto nie stawil sie na czas, tracil wynagrodzenie nie tylko za tych kilka minut spoznienia; nie wpuszczano go do srodka az do konca zmiany bez wzgledu na to, jak bardzo garnal sie do pracy, jak dobrym byl fachowcem i jak wazny byl powod, dla ktorego sie spoznil. Mozna bylo w zwiazku z tym odniesc wrazenie, ze nasz pracodawca nie skarzyl sie specjalnie na brak rak do pracy. Oraz ze nie istnialo zbyt wielkie zapotrzebowanie na produkty, ktore opuszczaly nasza kuznie. Wszyscy lojalnie zajmowalismy sie tym, co mielismy robic, ale rytm pracy byl bardziej metodyczny niz pospieszny. Jesli lal sie z nas pot, wynikalo to raczej z wysokiej temperatury niz tempa. Ludzie brali, kiedy chcieli, wolne dni. Z wyjatkiem podejmowanych przeze mnie i mojego partnera rzadkich prob urozmaicenia pracy przy gwintownicach, nikt nie staral sie bic zadnych rekordow. Co jakis czas powtarzalismy sobie polgebkiem ostrzezenie i na hali budzil sie niepokoj podobny do tego, jaki ogarnia mrowisko albo pszczeli roj, kiedy pojawi sie jakis intruz: do stoczni przybywali panstwowi inspektorzy.
W rezultacie podsycano ogien we wszystkich paleniskach i w kazdym z nich umieszczano do podgrzania prety i tasmy.
Piece dudnily, sapaly i huczaly. Wlaczano tarcze scierne, a gwintownice gwintowaly, nawet kiedy nie bylo nic do gwintowania. Po nizinie nioslo sie stukanie mlotow, a my bylismy do tego stopnia zaabsorbowani robota, ze nie dostrzegalismy wcale wysokich ranga oficerow marynarki wojennej oraz zaklopotanych urzednikow w bialych kolnierzykach, ktorzy mijali nas, rzucajac chwilami zdawkowe, lecz wnikliwe spojrzenia, tak jakby rozumieli, co widza oraz co i dlaczego tu robia.
Nie rozumieli.
My tez tego nie rozumielismy.
Pracowalismy przez siedem dni w tygodniu i jesli nie liczyc naszego dyplomowanego hydraulika z samochodem i dziewczyna z kawiarni oraz mojego kumpla z innej czesci Brooklynu, ktorego nie ujawnione towarzyskie wyczyny sciagnely nam na glowe policje, nie mielismy tam prawie zadnych rozrywek. Nie pamietam, zebym w ciagu tych siedmiu lub osmiu tygodni, ktore przepracowalem bez jednego wolnego dnia, choc raz poszedl do kina. Kiedy wzielismy prysznic i odpoczelismy troche po zakonczeniu dziennej zmiany, nadchodzil czas kolacji. Zeby nie spoznic sie na osma rano do stoczni, trzeba bylo klasc sie wczesnie spac i robilismy to przez siedem dni w tygodniu. W stolowce przy stoczniowej bramie, gdzie jedlismy sniadania, dostrzeglismy z pewnym zaskoczeniem kilka gatunkow alkoholu. Jeszcze bardziej zdziwil nas widok ludzi konsumujacych go o tej porze, tak jakby picie alkoholu przy sniadaniu bylo czyms normalnym.
Kolacje jedlismy przewaznie w pensjonacie prowadzonym przez wesola korpulentna niewiaste nie pierwszej mlodosci. Miala niesmiala corke kolo dwudziestki, ktora pomagala jej przy obslugiwaniu stolikow. Matka obserwowala dziewczyne z purytanska czujnoscia klocaca sie z jej wlasnym subtelnym i prawdopodobnie nie uswiadamianym kokieteryjnym i zmyslowym stylem bycia. Serwowane tam posilki byly tanie, smaczne i proste: kurczaki, wieprzowina, wolowina, kotlety jagniece, gulasze i na szczescie zadnych ryb. Jedynym dziwnym elemenw ich kuchni bylo cos, co one nazywaly pszennym chlebem i co odbiegalo znacznie od produktu, ktory my, nowojorscy Zydzi znalismy pod pojeciem pszennego chleba. Nasz pszenny chleb byl grubym, twardym, solidnym, wyrabianym na drozdzach wschodnioeuropejskim bochenkiem; ich pszenny chleb przypominal ciasto. Potem przyzwyczailem sie jednak do ich pszennego chleba i chetnie przegryzlbym teraz kromke z dzemem malinowym lub truskawkowym. Na swieto Paschy wszystkich zydowskich robotnikow w Portsmouth zaproszono na tradycyjny poczestunek w duzej sali wynajetej przez czlonkow gminy zydowskiej. Bylo to dla nas mile i nowe wydarzenie i bardzo ujela nas goscinnosc gospodarzy. Najwiecej komentarzy wzbudzila poludniowa wymowa zarowno angielskiego jak i jidysz (oraz hebrajskiego w skroconych obrzedach).