gladko wygoleni, ale ich pozorna oglada nie przeslaniala emanujacego z nich okrucienstwa.
– Zwierzeta! – mruknal przez zacisniete zeby Kapitan, z trudnoscia powstrzymujac narastajacy w nim gniew.
Mlodziency rzeczywiscie walczyli w milczeniu, zaciekle jak wilki w rezerwatach na Ziemi i tylko wycie i smiech towarzyszyly masakrze broniacych sie.
Wreszcie jeden z nich upadl i natychmiast dwie srebrne blyskawice nakryly plecy drugiego. Ten jednak utrzymal sie na nogach, odpowiedzial ciosem na cios i sam z kolei zbil z nog dwumetrowego giganta w blekitnych kapielowkach. „Blekitni” zawyli i zaczeli jeszcze szybciej zadawac uderzenia.
– Bestie – powtorzyl Kapitan gotowy wmieszac sie w walke.
– Dzieci – powstrzymal go Bibl. – Niech sie pan nie wtraca, to nie nasza gra.
– Jaka gra? – zdziwil sie Kapitan.
Na to pytanie nie odpowiedzial Bibl, lecz starszy sposrod „blekitnych”, najwidoczniej przywodca grupy – i to po rosyjsku.
– Dosc. Dwa tuziny uderzen. Policzylem.
„Blekitni” zatrzymali sie. Ktorys krzyknal:
– On i po trzech tuzinach nie zdechnie!
– Niezgodne z przepisami – powiedzial przywodca. – Przepusccie go.
„Blekitni” rozstapili sie, przepuszczajac silacza w granatowych kapielowkach. Jego kroki, poczatkowo niepewne i wolne, stawaly sie stopniowo coraz szybsze. W koncu skoczyl i zniknal za krzewami.
Dwoch sposrod pozostalych ruszylo za nim, ale przywodca znowu i powstrzymal:
– Wedlug zasad gry nalezy go dogonic inna droga i znowu spotkac sie z nim twarza w twarz. Jezeli go dopedzicie, mozecie dobic. Czekam tutaj.
Gdy zostal sam, podszedl po kolei do lezacych bez zmyslow mlodych ludzi i odwrocil kazdego z nich twarza ku sloncu. Wszyscy oni wydawali sie dziwnie podobni do siebie, tak jak dla Europejczyka jednakowymi wydaja sie twarze mongoidalne. W tych jednak nie bylo niczego azjatyckiego – niebieskie oczy, prosty nos i owal twarzy przypominaly raczej typ skandynawski czy anglosaski. Dopiero po uwaznym przyjrzeniu sie mozna bylo zauwazyc roznice, niezbyt wyraziste i nie rzucajace sie w oczy i wlasciwie potwierdzajace poczatkowa mysl o podobienstwie. I Kapitan, i Bibl prawie jednoczesnie znalezli wytlumaczenie: mieli przed soba wyselekcjonowany, pelnowartosciowy fizycznie i genetycznie, najdoskonalszy gatunek hedonskiego humanoida.
– Moze sie myle – niezbyt pewnie powiedzial Kapitan – ale wydawalo mi sie, ze oni mowili po rosyjsku. Kompletna bzdura.
– Oni w ogole nie mowili – stwierdzil Bibl.
Kapitan usmiechnal sie:
– A wiec bezposredni kontakt myslowy. Dalem sie zlapac, stary duren, na haczyk znajomych slow.
– Po prostu tlumaczylismy ich mysli na znane nam slowa – wyjasnil Bibl. – Poczatkowo wydawalo mi sie, ze slysze, ale potem zwrocilem uwage, ze nie ruszaja wargami. Byc moze oni w ogole nie uzywaja mowy jako srodka porozumiewania sie.
– A krzyki?
– Zwierzeta tez krzycza.
– Ale nie mysla.
– Moglismy sie przekonac, jak glebokie sa te mysli.
– Sprawdzimy sami. Mamy szanse – powiedzial Kapitan i rozsunawszy krzewy, wyszedl na pole walki.
Z blyskawicznym refleksem „blekitny” odwrocil sie i przecial „biczem” powietrze. Korkowe helmy i szorty nieznajomych wprawily go jednak w takie zdumienie, ze calkiem jak dziecko otworzyl szeroko usta. – Kim… jestescie? – „uslyszal” Kapitan i odparl wymijajaco:
– Z daleka.
– Dlaczego prowadzisz ze soba dziecko? – krzyknal na widok Bibla Hedonczyk.
– To nie dziecko.
– Czy w waszej szkole mozna chodzic nie ogolonym?
– Mozna – Kapitan kontynuowal gre.
– Ale przeciez on traci jednostki.
– Co?!
– Glupi jestes, czy co? Bity. Nie rozumiesz?
– Wedlug mnie powiedzial „bity” – przez zeby wycedzil Kapitan nie patrzac na Bibla.
– Tak, bity – powiedzial Bibl. – Rzeczywiscie, mial na mysli wlasnie bity – my nie mamy na to innych okreslen. Umowne jednostki informacji. Poczatkowo wlasnie tak powiedzial: jednostki.
– Ilez on ma lat? I co ma do tego informacja?
Bibl wzruszyl ramionami.
– Dlaczego wy obaj brzeczycie? – zapytal Hedonczyk.
– My nie brzeczymy, rozmawiamy.
– Co?
– Nie znaja takiego slowa – szepnal Bibl. – Trzeba uzyc innego.
– Porozumiewamy sie. Nie slyszysz?
– Kiedy sie porozumiewaja, to mysla. I nie slysza, lecz rozumieja. A ja slysze: bu-be- be, ta-ti-tu… – przedrzeznial Hedonczyk. – Brzeczenie.
– Ile masz lat?
– Poltora roku.
Tym razem zdumieli sie Bibl i Kapitan.
– Klamie? A moze maja inny system mierzenia czasu?
– Skoro uslyszelismy „rok”, to znaczy, ze mial na mysli wlasnie rok. A moze ich rok jest inny.
– Sadzac z geby ma co najmniej dwudziestke.
– Znowu brzeczycie.
– Dawno jestes w szkole? – zapytal Kapitan, dyplomatycznie pomijajac milczeniem niebezpieczne pytanie o brzeczenie.
– Od zlobka. Wkrotce polkrag. A ty?
– Tak samo.
– A co wy macie na glowach?
– Umundurowanie – wymyslil na poczekaniu Kapitan. – Daja wycieczkowiczom. Wiesz, co to takiego wycieczka?
– Wiem, wozili nas do Aory.
Kapitan uslyszal „Aora”, Bibl „Aera”, ale nie Komentowali tego, co „uslyszeli”. Byc moze to jakis rezerwat albo miasto.
– Niechze pan pyta, zadaje pytania. Nie mozna pozwolic, zeby przejal inicjatywe – szepnal Bibl i wlaczyl sie w rozmowe, uprzedzajac Kapitana.
– A ty lubisz sie uczyc?
– Kto lubi? Ty lubisz?
– Zalezy o czym. Byles dzis w szkole?
– Bylem. Dwie godziny przesiedzialem przy komputerze. Leb mi peka, ze zdechnac mozna.
I Kapitanowi, i Biblowi wydalo sie, ze Hedonczyk powiedzial „dwie godziny”, ale „uslyszeli” to niezbyt wyraznie i upierac sie przy „godzinach” nie mogli. Termin „komputer” zadzwieczal jednak w ich swiat mosci wystarczajaco wyraznie.
– Uslyszal pan: komputer, prawda? – szepnal Bibl nie patrzac Kapitana.
– Wlasnie. Nieprawdopodobne.